Rekrutacja RODO

Katarzyna Hall, wiceprezydent Gdańska na ministra edukacji?

Wstrzemięźliwa wobec obowiązkowych mundurków, zwolenniczka posłania 6-latków do szkół - byle z odpowiednimi do wieku zajęciami, ale przede wszystkim świadoma tego, że na oświatę potrzeba więcej pieniędzy - to m.in. można powiedzieć o Katarzynie Hall, kandydatce na ministra oświaty.

O tym, że Donald Tusk widziałby wiceprezydent Gdańska w fotelu ministra edukacji, Hall dowiedziała się w środę - od dziennikarzy. Oficjalne potwierdzenie przyszło późnym popołudniem, od jednego ze współpracowników przyszłego premiera. - To bardzo miłe zaskoczenie - przyznaje Katarzyna Hall. - Poczułam się najnaturalniej w świecie dowartościowana.

Ta dawka pozytywnej energii padła na bardzo podatny grunt. Jeszcze rok temu, w efekcie konfliktu z ówczesnym ministrem edukacji, Romanem Giertychem, w stronę wiceprezydent leciały ze stolicy gromy. Poszło o podejście do sprawy samobójstwa 14-letniej Ani, uczennicy gdańskiego Gimnazjum nr 2. Gdy wiceprezydent Hall stawiała na to, by pomóc szkole i uczniom w powrocie do normalnego funkcjonowania, minister Giertych nieustannie podgrzewał atmosferę wokół zdarzenia. Choćby w listopadzie ub. roku w bardzo kulturalnym liście Hall prosiła ministra, by nie ogłaszał programu "Zero tolerancji" w Gimnazjum nr 2. Zaproponowała parę innych obiektów w Gdańsku. Roman Giertych nazwał tę propozycję "skandalem". - Odczytuję to jako kolejną już próbę wyciszenia gdańskiej tragedii - stwierdził i przyjechawszy do gimnazjum demonstracyjnie nie przywitał się nawet z wiceprezydent Hall.

Teraz to ona najprawdopodobniej zajmie ministerialny fotel po Giertychu.

- Bardzo poważnie traktuję propozycję pana Tuska, najpierw jednak muszę się dowiedzieć, jakie dokładnie zadania chciałby postawić przede mną premier - mówi Hall, poniekąd związana już z polityką poprzez męża - Aleksandra Halla (m.in. byłego posła).

Ostateczną decyzję wiceprezydent Gdańska chce podjąć po spotkaniu z Donaldem Tuskiem. Może do niego dojść nawet dzisiaj.

Hall zapewnia, że jeśli zostanie ministrem, polskie szkoły mogą ze spokojem planować najbliższe miesiące pracy. - Oświata nie znosi rewolucji. W tej materii wszelkie zmiany trzeba wprowadzać drogą ewolucji i poprzedzić szerokimi konsultacjami - twierdzi Katarzyna Hall. Nie będzie więc np. nagłej zmiany decyzji co do obowiązkowych mundurków, mimo że Hall nie podchodzi do tej sprawy rygorystycznie: - Tworzenie wspólnych symboli to dobry pomysł, nie muszą to być jednak mundurki, wystarczą np. krawaty, znaki logo, emblematy - mówi.

Możemy się za to spodziewać, że Katarzyna Hall będzie dążyła w przyszłości do obniżenia wieku, w którym dzieci powinny pójść do szkoły. - To wyrówna szanse. Jest wiele dzieci, które na starcie mają mniejsze szanse od innych, bo np. pochodzą z gorzej wykształconych czy mniej dbających o rozwój dzieci rodzin - uzasadnia Hall. A co (jeśli przyjmie ofertę) pozostawi po sobie (po półtora roku pracy) w Gdańsku? M.in. rozpoczęte porządki w szkolnictwie zawodowym, zmierzające do tego, by wypuszczały one jak najwięcej, jak najlepiej przygotowanych fachowców; nowy system finansowania szkół (namiastka bonu edukacyjnego) i projekt zniesienia rejonizacji gimnazjów (by stworzyć mechanizm konkurencji między placówkami). I jeszcze jedno - opinię, że jest dobrym fachowcem, próbującym (zdaniem wielu zbyt często) przenosić do oświaty publicznej wzorce szkół niepublicznych. A także to, że potrafi być nieugięta i twarda. - Czasem wręcz uparta - dodają niektórzy dyrektorzy szkół.

Oświata nie znosi rewolucji

- Wkrótce zostanie Pani ministrem edukacji. Co zrobi Pani ze sztandarowymi pomysłami poprzedników? Np. z programem "zero tolerancji", mundurkami, czy z nowym kanonem lektur?

- Jeśli coś wprowadziło się kilka miesięcy temu, trudno to od razu zmieniać. Wymaga to namysłu i szerszych konsultacji z nauczycielami i rodzicami.

- Czyli nie będzie żadnych zmian?

- Przestrzegałabym przed myśleniem o edukacji w ciasnym horyzoncie, w perspektywie np. jednej kadencji - zarówno parlamentu, rządu, jak i władzy samorządowej. Efekty edukacyjne często mogą być widoczne dopiero po kilkunastu latach od wprowadzenia zmian.

- Ale co z mundurkami? Mój syn gimnazjalista dopytuje się o to od czasu wyborów.

- Odpowiedziałabym mu na razie tak: obecne w gimnazjach problemy wychowawcze - specyficzne "od zawsze" dla wieku dojrzewania - usiłuje się załatwić, instalując monitoring, zatrudniając ochronę i narzucając umundurowanie. A może - zamiast głównie dyscyplinować - należy zaproponować uczniom urozmaiconą i rozwijającą zainteresowania ofertę? Wtedy energia dorastających młodych ludzi zostałaby lepiej zagospodarowana.

- Przekażę. Jarosław Gowin, gdy był jeszcze wymieniany jako kandydat na ministra oświaty, zapowiedział wprowadzanie bonu edukacyjnego. Czy zrealizuje Pani ten pomysł?

- Ewentualny bon to tylko jedna z metod finansowania edukacji. Może być on bardzo rozmaicie wprowadzany.

- Jak by to miało wyglądać?

- Każdy rodzic otrzymuje do ręki bon o określonej wartości. Przekazuje go szkole, do której posyła dziecko. Pieniądze "zawarte" w tym bonie mogą być np. przeznaczane na dodatkową ofertę edukacyjną szkoły czy na bardziej autorskie rozwiązania. To już kwestia szczegółów.

- W każdym razie bon oznacza dodatkowe konkretne pieniądze dla tej konkretnej szkoły.

- W sferze idei tak to wygląda. W sferze praktyki już dzisiaj każde dziecko również przyprowadza ze sobą pewne państwowe pieniądze. Funkcjonuje coś takiego jak subwencja edukacyjna, która przysługuje zarówno szkołom niepublicznym, jak i samorządowym. Tyle że jedynie szkoła niepubliczna otrzymuje subwencję jako żywą gotówkę na każdego ucznia. Zaś w oświacie samorządowej to samorząd decyduje o tym, czy dzielić środki na edukację proporcjonalnie.

- Gdyby te pieniądze były przekazywane poprzez rodziców, co by to właściwie zmieniło?

- Pewnie rodzice bardziej angażowaliby się w sprawy szkoły, gdyż mieliby świadomość, że biorą udział w jej finansowaniu.

- Ktoś już to sprawdził?

- W Gdańsku wprowadziliśmy rozwiązania, które są przykładem bonowego myślenia o finansowaniu edukacji. Staramy się np. o to, aby szkoły miały liczbę etatów nauczycielskich proporcjonalną do liczby uczniów. Takie rozwiązanie wydaje się sprawiedliwe i powoduje konkurencję między szkołami.

- Gdyby o liczbie uczniów decydowali pośrednio rodzice, a nie samorząd, szkoły zaczęłyby konkurować o wiele ostrzej. Lepsze stawałyby się coraz bogatsze, więc i coraz lepsze, słabsze - coraz słabsze.

- W sytuacji konkurencji wszyscy bardziej się starają. Uruchomienie jej mechanizmów wpływa stymulująco na cały system. Mam jednak świadomość wielkiej złożoności problemu. To przede wszystkim kwestia zachowania istniejącej sieci szkolnej.

- Szkoły nie mogłyby po prostu bankrutować?

Tak jak już powiedziałam: pewien standard dostępu do oświaty musi być zachowany. Ten wolny wybór szkoły będzie przecież czasem bardzo hipotetyczny. Jeśli będzie to maleńka gmina z jedną szkołą, wyboru nie będzie. Niektóre placówki będą miały mało uczniów z racji usytuowania, a nie kiepskiej oferty. Wiele tego rodzaju problemów trzeba przewidzieć

O wprowadzeniu bonu edukacyjnego osoby związane ze szkołami niepublicznymi mówią od 1989 roku. Czy nie służyłby on interesom głównie tego środowiska, z którego pani przecież się wywodzi?

- Mógłby on poprawić efektywność wszystkich rodzajów szkół, więc w interesie ich wszystkich byłby wprowadzany. Wymagałby na początku jasnego określenia standardu edukacyjnego w Polsce, co uczytelniłoby finansowanie i szkół niepublicznych, i publicznych.

- Takiego koszyka usług edukacyjnych?

- Można by to tak nazwać. Państwo w mojej ocenie przeznacza dziś zbyt mało pieniędzy na to, żeby kształcić na przyzwoitym poziomie. Tu tkwi większy problem, niż w sposobie dzielenia tych środków. Gdańsk na przykład musi do sporo dokładać do obowiązkowej edukacji. Podobnie dzieje się praktycznie we wszystkich zamożniejszych gminach.

- Jak to zmienić?

- Gdybyśmy byli w stanie przyznać się do tego, że jesteśmy niezbyt bogatym państwem, wobec czego stać nas tylko na np. 35-osobowe klasy, wówczas jeśli samorząd chciałby stworzyć lepsze warunki, musiałby już sam do utrzymywania szkół dopłacić. To rzeczywiście dokładnie taki sam problem, jak z koszykiem podstawowych usług medycznych. Najpierw trzeba opisać ten niezbędny standard usług edukacyjnych, który się obywatelom należy, i na to znaleźć zagwarantowane środki.

- Tylko czy polskiej szkole potrzeba jest kolejna rewolucja...

- Z pewnością wszelkie zmiany trzeba wprowadzać bardzo ostrożnie, stopniowo i z namysłem. Oświata w ogóle nie znosi rewolucji. Planując wprowadzenie w Gdańsku zmian, związanych z przydzielaniem etatów odpowiednio do liczby uczniów, od razu założyliśmy, że zmiany te zostaną rozłożone na trzy lata. Dlatego że tyle czasu trwa cykl edukacyjny. Skoro przyjęliśmy już dzieci do klasy pierwszej, to dla dobra tych dzieci i szkoły, dla ich spokoju, w tym samym zestawie uczniowsko-nauczycielskim powinno się dokończyć kształcenia. Również bon edukacyjny musiałby być systemem wprowadzanym stopniowo. Minimalny okres to właśnie trzy lata.

Anna Kisicka, Jarosław Zalesiński
02.11.2007
Dziennik Bałtycki

Do góry

Witaj!

Aktualna wersja naszej strony posiada wiele nowych, niezwykle przydatnych każdemu uczniowi funkcji. Jeśli chcesz, aby np. w menu wyświetlane były informacje dotyczące twojego planu lekcji i zastępstw dla twojej klasy na każdy kolejny dzień, to wypełnij poniższy formularz i naciśnij przycisk Zapisz. Jeżeli nie jesteś zainteresowany korzystaniem z tych funkcji, to naciśnij przycisk Anuluj.

Anuluj