Wybitny wenecki kolorysta
Jakiś czas temu pisałem o jednym genialnym Bellinim. Dziś zamierzam przypomnieć kolejnego genialnego przedstawiciela tego rodu, który żył trochę wcześniej, a jego mistrzostwo znalazło swój wyraz w zgoła innej dziedzinie sztuki. Giovanni Bellini, bo to właśnie jego mam na myśli, był wspaniałym malarzem tworzącym przez całą drugą połowę XV wieku i na początku wieku XVI. Moi zdaniem to jeden z topowych twórców w historii malarstwa i tej opinii będę bronił jak niepodległości.
Nie wiemy o nim nazbyt wiele. Nie zachowały się niestety żadne przekazy pisemne ani anegdoty (prócz jednej, ale tę przytoczę nieco później), które pozwalałyby nam dziś poznać jego osobowość. Wiemy natomiast, że Giambellino (niekiedy nazywa się go i tak) przyszedł na świat jako dziecko wybitnego twórcy Jacopo Belliniego, który zapoczątkował w Wenecji ścieżkę renesansu. Bratem jego był natomiast nie mniej utalentowany portrecista i malarz narracyjny, Gentile. Jakby tego było mało, szwagrem braci (małżonkiem ich siostry Nicolosii) był Andrea Mantegna, którego obrazy do dziś nękają osoby przystępujące do matury z historii sztuki. To właściwie jedyne pewne fakty. Jako humanista muszę przyznać, że tak skromny zasób informacji od razu pobudził moją wyobraźnię i ciekawość. Oczywiście wiem również, że klan ten zdominował piętnastowieczną Wenecję, czyli jeden z najważniejszych wówczas ośrodków artystycznych i gospodarczych Włoch. Podejrzewam też, że Giambellino nie był jednak dzieckiem z prawego łoża, gdyż żona Jacopo Belliniego (Anna Rinversi) przepisała po śmierci męża i swojej cały majątek rodziny jego siostrze Nicolosii oraz bratu Gentile’mu.
Geniusz Belliniego osadził się na niekwestionowanej maestrii warsztatu i erudycji, a doprowadził w konsekwencji do zmiany artystycznego języka, którym Wenecji przemawiała długo jeszcze po regresie artystycznym Florencji i Rzymu. Można więc śmiało postawić tezę, że stworzył on od tzw. podstaw ,,szkołę wenecką", odrzucając na dobre wpływy Bizancjum i międzynarodowego gotyku, których synteza była przez długi czas jedyną formułą malarską, jaka obowiązywała w tym mieście. Renesansowe nowinki, takie jak chociażby perspektywa, czy równomierny rozkład światła i cieni, wprowadził już jego papa, czerpiąc od gości w Republice, np. Albertiego czy Uccella. Giambellino przejął natomiast wiele rozwiązań formalnych od Flamandów. Jako pierwszy zaprzestał malować na desce, a przynajmniej obrazy nie będące nastawami ołtarzowymi. Uznał, że płótno jest znacznie bardziej praktyczne, niełamliwe i łatwiejsze w transporcie. Kolejna rzecz to farby olejne. Odrzucił zdecydowanie temperę. Nośnikiem pigmentu przestało być w jego malarstwie kurze jajko, bowiem zastąpił je olejem. Było to rozwiązanie bardzo nowatorskie, które pozwalało uzyskiwać olbrzymią różnorodność kolorystyczną oraz miękki modelunek z nierozerwalną zależnością barwy od cienia oraz światła. Dzięki tej nowince i wcześniejszym intensywnym studiom nad uzyskiwaniem barw, malarstwo weneckie aż po XVIII wiek słynęło z niedoścignionego kolorytu, stojącego w opozycji do florenckiego twardego rysunku (disegno).
Najjaśniejsza Republika potrafiła docenić swoich synów. Giovanni został oficjalnym malarzem Signorii (organ zarządzający). Zapewniło mu to pewną, stałą pensję, zwrot kosztów za materiały malarskie, uniezależnienie od cechu, poprzez zwolnienie od opłat na jego rzecz oraz dodatkowe świadczenia dla pomocników. Z osobą Belliniego związany jest jednak też pewien dyplomatyczny problem natury politycznej (w ówczesnym okresie państwo Wenecji nie ograniczało się do miasta - było to spore państwo w północnej Italii, w skład którego wchodziła część dzisiejszej Chorwacji i wiele wysp m.in. Cypr). Otóż jeden z ambasadorów weneckich podarował sułtanowi Mehmedowi II upominek w postaci jednego z obrazów Belliniego. Ten znany powszechnie tyran, który krok po kroku odbierał Wenecji kolejne wyspy na Morzu Śródziemnym, niszcząc przy tej okazji wszystkie zarzewia kultury Bizancjum, zażyczył sobie mieć u siebie Belliniego. Zaprosił go do Istambułu z samym dożą. "Książę" Wenecji wyłgał się jednak jakoś od tejże podróży, ale zdawał sobie sprawę, że już odmowa przysłania malarza, może skończyć się dla tego dzielnie broniącego się państewka wielką tragedią. Ostatecznie zdecydowano się więc wysłać tam brata mistrza, Gentilego (przecież to też był Bellini), który zachwycił sułtana wspaniałym portretem, a wdzięczna Signoria przyznała mu potem w uznaniu zasług dożywotnią pensję.
Bellini zasłynął przede wszystkim jako malarz scen sakralnych, które cieszyły się niesamowitym wzięciem. Całe zastępy włoskich kościołów i klasztorów czekały w kolejce, nieraz przez wiele lat, aż malarz chwycił pędzel, by stworzyć coś na ich zamówienie. Do dziś ozdobami wielu weneckich kościołów i Gallerii della Academia są jego retabula, czyli tzw. nastawy ołtarzowe. Na szczęście o wiele częściej malarz podejmował się realizacji mniejszych tematów maryjnych. Naliczono mu aż dziewięćdziesiąt madonn z dzieciątkiem i nie ma wśród nich nawet jednej, która nie urzekałaby do dziś swym pięknem. Za ich przyczyną określa się go zresztą mianem „il madonniere”. W Polsce, w Poznaniu, także znajdziemy jedną z madonn jego pędzla (może i skromną ale przepiękną). „Nasza madonna”, podobnie jak i wszystkie jego pozostałe madonny, cechuje się wewnętrzną równowagą, ferią pastelowych, ciepłych kolorów, klarowną kompozycją, powagą (nie jest ani smuta, ani zbyt wesoła) i przede wszystkim namalowana jest z typową dla tego artysty i niedoścignioną dla innych precyzją. Madonny Belliniego malowane były na modłę flamandzką i miały charakterystyczne tła pełne mikroskopijnych elementów. Znajdujące się na nich postaci, przedmioty, drzewa i zwierzęta są często niezwykłą inspiracją dla historyków sztuki. Żadna figura na jego obrazie nie jest bowiem jedynie efektem rozbuchanej wyobraźni, tylko ma ukryte, alegoryczne znaczenie bądź też odnosi się do maryjnych epitetów, które łatwo odnaleźć choćby w litanii loretańskiej. W tle bywają więc twierdze (nie do zdobycia - wieże z kości słoniowej), figuracje pasterzy z psalmów dawidowych (zarówno tych złych jak i dobrych), szczygły (ptaki karmiące się cierniami), sępy będące alegorią śmierci czy też małpki symbolizujące zło. Ta niełatwa symbolika bywała nieczytelna nawet w XVI wieku. Po śmierci mistrza jakiś ignorant w ,,Przemienieniu pańskim" domalował uschłemu drzewu liście, choć według zamysłu twórcy drzewko to czekało po prostu na soki, jakie miały pojawić się wraz z nadejściem zbawiciela.
Moją ulubioną madonną pędzla Belliniego jest zdecydowanie "Madonna del prato", tzn. Madonna na łące. Na tym obrazie mamy m.in. sępa, twierdzę warowną i dobrego pasterza. Jednak znacznie bardziej intrygująca jest głęboko przemyślana, nieprzypadkowa kompozycja na pierwszym planie. Dziecko spoczywa na kolanach matki. Prawdopodobnie śpi lecz można też odnieść wrażenie jakby było martwe. Tymczasem Matka Boska w niebieskim płaszczu, tworzącym wielki trójkąt, zastygła w powadze i skupieniu i modli się do tego bezwładnie leżącego na jej kolanach dzieciątka. To typ pieta corpusculum. Układ ten do złudzenia przypomina świetnie znaną nam pietę, na której Maria trzyma na kolanach zdjętego z krzyża, martwego Jezusa. Pozycja Matki Boskiej siedzącej na ziemi też nie jest dla niego typowa (z reguły przedstawiał ją na swoich obrazach na tronie bądź do pasa). Przestrzeń wypełniona jest za to symbolicznymi detalami, które wpajają smutek i niepokój w duszę widza, ale krajobraz, choć spowity smutną mgłą, jest jasny i przeniknięty przez światło słoneczne. Jest to dzieło wielkiej urody i wdzięku, mimo swej powagi i pozornego chłodu. Dziś znajduje się w Londynie w National Gallery. To zdecydowanie najciekawsza z piet tego artysty, przepełniona ciepłą liryką, zupełnie różna i bardziej przemawiająca do widza od tej z Galleria dell’ Accademia.
Innym wspaniałym dziełem Belliniego jest retabulum znajdujące się w Wenecji w kościele San Zaccaria. To typowe przedstawienie sacra conversazione, tj. obcowania świętych po obu bokach tronującej Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Tym obrazem udowodnił, że nie było lepszego twórcy nastaw ołtarzowych. Sam projektował do nich zresztą bogato ornamentowane ramy. Kompozycja jest symetryczna, a po bokach, przy pilastrach, stoją dwaj święci Hieronim i Piotr. Ich ustawienie (tzw. przeciwstawne) bierze się oczywiście z ich odmiennych zasług dla Kościoła. Św. Hieronima przedstawia tu jako intelektualistę zaczytanego w księdze (w końcu to on przetłumaczył Ewangelię na łacinę), za to św. Piotra z zamkniętą księgą (ten był jego zdaniem skutecznym „urzędnikiem” twardo stąpającym po ziemi). Dwie panienki przy bokach tronu to z kolei św. Łucja, trzymająca swoje wyłupione oczy w małym naczyniu i św. Katarzyna dzierżąca w rękach gałązką palmową. Ich obecność wyjaśnia przeznaczenie klasztoru, dla którego artysta stworzył to dzieło (była przy nim szkoła dla bogatych panien). Na stopniach tronu siedzi wdzięcznie wyglądający anioł, który przygrywa na lutni. Wszystkie postaci wpisane są w wyidealizowane ramy architektoniczne. Mamy tu kolejny zagadkowy symbol. Do kopuły przypięta jest bowiem kula, która może być zarówno perłą, która jest symbolem czystości, bądź strusim jajem, czyli alegorią grzeszników wracających do Boga.
Zupełnie różny od œuvre Belliniego jest obraz znajdujący się w wiedeńskim Muzeum Historii Sztuki. Jedyny akt, jaki namalował. Zupełnie niejasna pod kątem alegorycznym postać kobiety podczas toalety. Perły na głowie kobiety negują tezę, jakoby była to personifikacja lustra. Pewną wydaje się natomiast interpretacja mówiąca o wymiarze polemicznym. Bellini chciał tu po prostu obalić teorię, wedle której rzeźba przewyższa malarstwo poprzez swoją trójwymiarowość. Mamy tu bowiem lustro, które odbija tył głowy.
Niebagatelny wpływ na ocenę skali możliwości Giambellina ma portret doży Leonarda Loredano. To portret przed wszystkim psychologiczny, o świetnie wyłonionym inwiduum. Doża jawi się jako osoba przenikliwa, silna, sprytna, mogąca znacznie więcej niż w rzeczywistości. Tło zamalował ukochanym szafirowym kolorem. I choć za specjalistę od portretów uchodził jego brat, to trudno powiedzieć, czy doża Giovanni Mocenigo bardziej skorzystałby, gdyby zaangażował młodszego brata.
Niestety dynastia Bellinich szybko wygasła. Gentile zmarł stosunkowo wcześnie, podobnie jak Andrea Mantegna. Jedyny syn Giambellina również odszedł jako dziecko, a jego młoda matka tuż po nim. Giovanni okazał się natomiast być długowiecznym, dożył prawie do dziewięćdziesiątki (niestety rok jego urodzenia jest podobno niepewny - waha się między 1427-1433 - ale wiadomo, że zmarł w 1516). Gdy na początku XVI wieku do Wenecji zawitał Albrecht Dürer, pisał, że stary Bellini, mimo swego wieku, jest największym malarzem Wenecji. Ten zaś miał za złe Niemcowi, że nie chce wyjawić, dzięki jakim pędzlom wychodzą mu tak wspaniałe włosy. Zwrócił mu honor dopiero wtedy, kiedy zobaczył, że to nie zasługa pędzli, tylko techniki. I choć nie zostawił następcy klanu, to wykształcił kilku wielkich malarzy, którzy przewyższyli sławą swego mistrza: Giorgiona i Tycjana. Ten ostatni dokończył nawiasem mówiąc po jego śmierci "Ucztę bogów", jedyny obraz mitologiczny w jego dorobku.
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?