A miał być hołd…
Odkąd tylko świat obiegła informacja, że słynny założyciel firmy Apple, Steve Jobs, nie żyje, było oczywiste, że ktoś w Hollywood prędzej czy później zrobi o nim film. Stało się to faktycznie dość szybko, bo zaledwie 2 lata po jego śmierci. Nazwisko reżysera, zwiastuny oraz pierwsze recenzje nie dawały jednak nadziei na dobre kino i niestety, niespodzianki nie było. Film okazał się tylko nędzną próbą wzbogacenia się na jego śmierci, a nie hołdem dla jego niewątpliwego geniuszu.
Historia życia Jobsa to idealny przykład amerykańskiego snu. Zwyczajny chłopak, interesujący się informatyką, zaczyna w garażu, a kończy w jednej z największych korporacji świata. Ten właśnie motyw jest motywem przewodnim filmu. I to, tuż po dialogach, jest niestety największą wadą dzieła Joshu’y Michaela Sterna. Taki motyw poruszany był w kinie tysiące razy, a „Jobs” nie proponuje niestety nic nowego, nic oryginalnego. Jest zrobiony dokładnie tak, jak zrobiłby go każdy, nawet początkujący, niedoświadczony reżyser. Nie dostrzeżemy w tym obrazie niczego, co nadałoby mu artystycznej wyrazistości. Żadnych wstrzymujących oddech w piersiach ujęć. Żadnych urzekających motywów muzycznych. Moim zdaniem znacznie lepszym pomysłem byłoby zrobienie filmu wyłącznie o karierze Jobs’a i to tej już rozwiniętej.
Film zaczyna się sceną, w której sławny już Jobs prezentuje światu swój najnowszy wynalazek – ipoda. Ta scena niewątpliwe zachęca widza do obejrzenia ciągu dalszego. Nie chodzi o to, że jest tak świetnie nakręcona, ale o to, że pokazuje Jobs’a takiego, jakiego wszyscy znają, w czarnym golfie, w dżinsach i adidasach, prezentującego znany wszystkim gadżet. Widz przypomina sobie tego siwiejącego geniusza, znanego mu doskonale z mediów i chce zobaczyć, co będzie dalej, a dalej już tak kolorowo nie jest. Po tej scenie akcja cofa się ku zaskoczeniu widza do czasów studenckich Jobs’a, a potem leci już chronologicznie. Poznajemy prawdopodobnie najważniejsze fakty z jego życia: porzucenie studiów, założenie firmy Apple, wyrzucenie z firmy i wreszcie wielki powrót. Bardzo dobrym pomysłem było wplątanie w akcję wątków obyczajowych, ale niestety zrobione jest to bardzo nieudolnie. Na przykład wątek z dziewczyną Steve’a lub z jego przyjacielem Danielem. Mówią one co prawda sporo o charakterze bohatera, jednak są one zbyt krótkie i powierzchownie potraktowane. Wydaje mi się, że powinno się je zdecydowanie poszerzyć bądź zupełnie wyrzucić.
Film kończy się happy Endem. Steve znów rządzi firmą, a ta osiąga sukces. Szczęśliwe zakończenie dotyczy jednak tylko bohaterów, widzowie opuszczają kino z poczuciem głębokiego niedosytu, ponieważ oczekiwali czegoś więcej. Chcieli zobaczyć podłoże geniuszu Steve’a i tajemnice jego sukcesu, a scenarzysta, nie wiedzieć czemu, postanowił ograbić jego historię z tych kluczowych kontekstów i hańba mu za to. Bez tego tła, nie sposób wyjaśnić, na czym polegał jego sukces.
Nie da się uniknąć porównań tego obrazu ze świetnym „The Social Network” Davida Finchera. Oba opowiadają o wyjątkowych ludziach, którzy dokonali czegoś przełomowego i to w tej samej dziedzinie. Jednak Aaron Sorkin (scenarzysta „The Social Network”) zrezygnował z tandetnego motywu „od zera do bohatera” i skupił się wyłącznie na tworzeniu facebooka. To samo powinien zrobić w swoim scenariuszu Matt Whiteley. „The Social Network”, z fenomenalnie napisanym scenariuszem, uznawany jest dziś za prawdziwy majstersztyk pracy reżyserskiej, a „Jobs” to jego przeciwieństwo. Jest przepełniony kiczem i tandetą. Zdecydowana większość scen „przyozdobiona” jest niezwykle wzniosłą muzyką, rodem z wojennych epopei, która idealnie pasuje do przemówień generałów, a nie do rozmowy dwóch kumpli. Dodatkowo po każdej, nawet mniej ważnej przemowie bohatera, słuchacze wstają z miejsc i przez co najmniej minutę biją brawo. Możecie mi wierzyć, że widzowie też mają ochotę w ogromnej większości wstać, ale miast bić brawo, woleliby raczej wyjść. Film kończy się ckliwą przemową Jobs’a. I tu reżyser osiągnął już apogeum kiczu. Obowiązkowa wzniosła muzyka w tle i retrospekcje z przeszłości, doprowadzają wszystkich na sali do szału. Całe szczęście, że jest to ostatnia scena.
Mocną stroną tego filmu jest kreacja Ashtona Kutchera. Grając Jobs’a aktor wspiął się na wyżyny swoich umiejętności i niezwykle przekonująco wcielił się w jego postać. Wprawni obserwatorzy od razu dostrzegą specyficzny chód i sposób mówienia Jobs’a oraz jego specyficzne, hipnotyzujące spojrzenie. Najgorszy w całym tym projekcie jest scenariusz. Nic w tej w historii tego niezwykłego człowieka nie ma uzasadnienia. Nie wiemy tak naprawdę, co sprawiło, że Jobs, z traktującego wszystkich z góry dupka, przeistoczył się w spokojnego Steve’a i dlaczego jego wynalazki były aż tak przełomowe. Dialogi brzmią tak sztucznie, jakby zostały żywcem wydarte z reklam firmy Winiary. Zatrudniając doświadczonego reżysera dałoby się z tego materiału zrobić ciekawy film. Producenci postawili jednak na Joshu’e Michaela Sterna, który w dorobku miał zaledwie trzy bardzo przeciętne obrazy i teraz mają za swoje. Liczę jednak, że ktoś, kiedyś obejrzawszy to niemrawe i mocno kiczowate dzieło Sterna postanowi nakręcić inną wersję, składając Jobs’owi hołd, na jaki bez wątpienia zasłużył.
Grafika:
Komentarze [2]
2013-10-06 13:02
Niezły tekst.
A tak na marginesie, to postać Jobsa powinna być “twarzą” kampanii przeciwko medycynie alternatywnej.
Chłopisko miało uleczalnego guza trzustki, ale zamiast dać się zoperować, poszło do homeopatów i innych szarlatanów i sprawa skończyła się w piachu.
Cóż, jego trud skończon.
2013-10-05 20:23
unikaj powórzeń, ale jest dobrze, oby tak dalej :)
- 1