Book of Souls
Ostatnia płyta Iron Maiden, wydana pięć lat temu („The Final Frontier”), była co najwyżej przeciętna. Owszem było tam kilka dobrych numerów, jak choćby „When The Wild Wind Blow” czy „Mother of Mercy”, jednak całość nie powalała na kolana i według mnie była to najgorsza płyta z Brucem Dickinsonem jako wokalistą. Dlatego nic dziwnego, że kompletnie nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać po zapowiedzianym dwupłytowym albumie „The Book of Souls”. Dziś już wiem. Warto było czekać pięć lat na te dwa krążki.
Zanim jednak opiszę wam swoje wrażenia, chciałbym wspomnieć o tym, co działo się 5 września, czyli w dniu premiery tegoż albumu. Spekulacje fanów na temat tej płyty trwały przynajmniej ze dwa lata. Zespół podsycał napięcie, choć przez ten czas był w trasie. Muzycy mówili jednak w licznych wywiadach, że cały czas coś tworzą i że od dawna tak dobrze im się ze sobą nie współpracowało. Pod koniec ubiegłego roku wyszło jednak na jaw, że płyta jest już nagrana i fanom pozostało tylko oczekiwanie na dzień, w którym ujrzy światło dzienne. Niestety, na początku roku okazało się (podczas rutynowych badań), że Dickinson ma nowotwór, a dokładniej dwa guzy (na karku i na nasadzie języka), które zagrażają jego życiu, a na pewno mogą uniemożliwić mu śpiewanie. Zespół ogłosił wtedy, że na czas leczenia tego muzyka prace nad promocją nowego albumu zostają wstrzymane (fani spekulowali, że w najgorszym wypadku byłaby to płyta pośmiertna dla Dickinsona), jednak zapewniał, że będzie to świetny album. Na szczęście okazało się, że nowotwór Dickinsona był we wczesnym stadium i udało się go wyleczyć, a 18 czerwca Fan Page Iron Maiden na Facebooku zapowiedział oficjalnie premierę 16 płyty pt. „The Book Of Souls” na 5 września (podano także listę numerów, czas ich trwania oraz okładkę).
Wywołało to niemałe zainteresowanie, bo miał to być album dwupłytowy, a jeden z numerów – „Empire of The Clouds” - miał być najdłuższym utworem w historii zespołu, ponieważ miał trwać ponad 18 minut (sami muzycy nazwali go arcydziełem). Okładka była nie mniej interesująca, gdyż przedstawiała maskotkę zespołu - Eddiego z twarzą wykrzywioną w groźnym grymasie - na czarnym tle (wcześniejsze okładki płyt tego zespołu były moim zdaniem raczej ubogie). Niebawem ujawniono więcej szczegółów – motywem przewodnim płyty miała być kultura Majów, która na tle poprzednich motywów (starożytni Egipcjanie, mistycyzm, strach, śmierć, czy nawiązania do świata z powieści „Nowy Wspaniały Świat”) zapowiadała się dość intrygująco.
14 sierpnia świat ujrzał teledysk promujący płytę – „Speed of Light” (ukazał się tuż po godz. 9.00 naszego czasu – jako wierny fan wstałem tego dnia około 8.00 rano), który nawiązywał do poprzednich płyt zespołu (dokładniej do drugiej płyty „Killers”, trzeciej „The Number of The Beast” oraz szóstej „Somewhere In Time”). Po przesłuchaniu byłem pozytywnie zaskoczony – uznałem, że to nowe podejście do starego heavymetalowego stylu Iron Maiden (numer oparty na riffie Steava Harrisa z żywą perkusją i wokalem Dickinsona). Numer po prostu idealny na koncerty – prosty, szybki i wpadający w ucho. Jednak po przejrzeniu komentarzy w Internecie dostrzegłem podział wśród fanów Część z nich pisała, że numer jest okropny, część, że słucha go po raz 1000, a część , że do tegu numeru zrobiono najlepszy teledysk, jaki kiedykolwiek powstał. Moim zdaniem to spora przesada, ale przyznaję, że ten teledysk jest faktycznie niezły. I tu promocja płyty w zasadzie się kończy, nie licząc gry internetowej, która nawiązuje do teledysku. Czułem wtedy jakiś niedosyt, ale spokojnie czekałem na premierę, która zbliżała się wielkimi krokami.
4 września, tuż po szkole, pojechałem odebrać preordera w wersji deluxe. Po przybyciu do domu i odpaleniu pierwszej płyty byłem zaskoczony, gdyż okazało się, że płyta jest swoistym połączeniem heavy metalu i metalu progresywnego, będąc mroczną i lekką zarazem. Utwory na niej zawarte nie są długie. Gdy ich słuchałem, wydawały mi się nawet za krótkie. Druga płyta była szybsza od pierwszej i mniej mroczna. Na uwagę zasługuje na niej „Tears of The Clown”, numer, który napisano ku pamięci Robina Williamsa. Jak sam Dickinson powiedział „tytuł dobrze opisuje Williamsa, pomimo tego, że często udawał wesołego i chciał zarazić śmiechem innych, często było widać jego depresję i przygnębienie.” I tak przez te 4 utwory dotarłem do ostatniego na płycie – „Empire of The Clouds”, który okazał się arcydziełem. Utwór zaczyna się motywem na fortepianie i stopniowo rozrasta się w prawdziwe dzieło, w którym każdy z 6 członków zespołu miał szansę pokazać na co go stać. Utwór traktuje o katastrofie sterowca R101, który rozbił się w 1930 roku, lecąc do Indii (w wypadku zginął między innymi minister lotnictwa Wielkiej Brytanii). I choć utwór ten został chyba najlepiej przyjęty z całej płyty, prawdopodobnie nie będzie grany na żywo, z powodu jego mocarności i ilości wykorzystanych instrumentów.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o samym pudełku. Jak pisałem nieco wyżej, kupiłem wersję deluxe, która wyglądała jak książka z czasów wypraw konkwistadorów. Pełno tam rysunków zrobionych jakby „na kolanie”, a czcionka tekstu została wystylizowana na taką, jaką znamy z piramid Majów.
Osobiście polecam tę płytę wszystkim, nie tylko słuchaczom szeroko pojętego metalu. I choć całość trwa ponad półtorej godziny, to i tak wydaje się być za krótka. Fanom pozostało teraz czekać na zapowiadaną na dwa kolejne lata trasę koncertową i mieć nadzieje, że Iron Maiden tradycyjnie już zawita do Polski.
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?