„Deszczowa piosenka” naszego pokolenia
Jeszcze chwilę temu wielu powiedziałoby, że takich filmów dziś już się po prostu nie robi. Może nie tyle musicali, bo te ciągle mają swoich wielbicieli, ale musicali jazzowych w stylu lat 50., 60. czy 70. ubiegłego wieku, których bohaterowie opuścili już szkolne mury i nie jarają się koszykówką, za to w niezwykłym stopniu podnieca ich taniec, a dokładniej stepowanie przy blasku księżyca. Nawet „Grease” (choć traktuje o równie odległym okresie) jest zdecydowanie inny. Sercami miłośników gatunku (i nie tylko) zawładnął teraz musical „La La Land”, bardzo entuzjastycznie przyjęty na całym świecie, a przez członków Akademii prawie natychmiast nominowany do Oscarów i to w niemal każdej kategorii (dokładnie w 14 najbardziej cenionych). Deszcz nagród, który spłynął już na ten obraz, wydaje się nie mieć końca. Z tych bardziej znanych film Damiena Chazelle otrzymał już 7 Złotych Globów, 5 nagród BAFTA i wygrał kilka festiwali, w tym znany Festiwal w Wenecji. Choć od dnia światowej premiery (31 sierpnia 2016) pisano o nim chyba wszędzie, ja starałem się tradycyjnie wstrzymać z czytaniem jakichkolwiek opinii, a tym bardziej spoilerów. Czy to mi się opłaciło? Ależ oczywiście!
Może jestem trochę staroświecki albo - co gorsza - takie rzeczy poruszają mnie za bardzo, ale film ten faktycznie mnie urzekł i to praktycznie od pierwszej sceny. Chyba przede wszystkim dlatego, że gra się tam jazz, a ściślej rzecz ujmując niezwykle energetyczny i elektryzujący swing. Motyw z tzw. openingu przewija się potem mniej lub bardziej wyraziście przez cały film i być może w tym też tkwi część sukcesu tego obrazu. W końcu chwytliwa melodia potrafi zadziałać na kinomana jak magnes, a jeśli się ją sprytnie powiela – zwycięstwo jest murowane. Jak widać chyba nie tylko na mnie tak mocno to zadziałało, skoro wspomniani członkowie Akademii nominowali ten obraz aż w tylu kategoriach.
Nie twierdzę bynajmniej, że „La La Land” powinien zgarnąć całą pulę Oscarów, bo nie oglądałem pozostałych nominowanych filmów, ale uważam, że przyznane mu nominacje naprawdę nie są przypadkowe, a niewątpliwy geniusz twórców wyraża się w całości tej realizacji. To niezwykle brawurowy musical w duchu złotej ery Hollywoodu. Tym, co szczególnie uwodzi widza (poza piękną ścieżką dźwiękową) jest kameralność i prostota opowiadanej historii. Historii o uczuciu pary marzycieli. Nie chcę zdradzać szczegółów, więc posłużę się jedynie skrótami myślowymi. A zatem: na początku niby nic, potem jednak jakby coś, a na końcu… sami się domyślcie. Kto był już jednak w kinie na „La La Landzie”, ten świetnie wie, że mimo wszystko nie jest on taki przewidywalny, co wcale nie znaczy, że fabuła jest zagmatwana. Wręcz przeciwnie! Co prawda niektóre zwroty akcji podnoszą widzowi ciśnienie, ale nie utrudniają bynajmniej zrozumienia fabuły.
Czas przejść do oceny najważniejszej części tego dzieła, czyli do muzyki. Myślę, że Justinowi Hurwitzowi, twórcy soundtracku, pod nos podsuwane są teraz propozycje bardzo intratnych kontraktów, ale być może i on – podobnie jak Sebastian – nie pójdzie koniec końców w komercję? Z czystym sumieniem mogę napisać, że warstwa dźwiękowa jest bezbłędna, a każda z kilkunastu melodii (skomponowanych notabene w różnych nastrojach) dopięta na ostatni guzik. Ich wykonaniom również nie można niczego zarzucić. Piosenki, chociaż perfekcyjnie opracowane, emanują mimo wszystko naturalnością. Tak to Hurwitzowi udało się stworzyć muzykę, która stania się zapewne czymś kultowym.
Chociaż obsada aktorska jest szeroka, to niewątpliwie jest to show duetu Stone - Gosling. Emmę Stone od zawsze darzyłem pewną sympatią. No, może nie od zawsze, ale odkąd sobie przypominam. W każdym razie, sympatia ta nie osłabła również po obejrzeniu „La La Landu”. Jej bohaterka to kobieta, za którą tylko Sebastian by się nie obejrzał (ostatecznie zwrócił na nią uwagę), a do tego posiada nieodparty wdzięk i delikatność, której nie można nazwać eterycznością. Co to, to nie! Można by się rozwodzić nad postacią Mii długo i namiętnie, ale trzeba też zająć się Sebastianem. Do Goslinga, obsadzonego w tej roli, podchodziłem z początku sceptycznie. Jakoś tak wyszło, że odkąd o nim usłyszałem, traktowałem jego aktorstwo z ogromną rezerwą i brakiem przekonania. Może chodziło o pewnego rodzaju męską dumę, która nie pozwalała mi polubić faceta, który w oczach wielu kobiet jest marzeniem wizualizowanym przez sny. Teraz jednak wiem, że gdybym jakimś cudem znalazł się na czerwonym dywanie, Ryan byłby jednym z pierwszych, do którego bym podszedł, aby uścisnąć mu rękę. Chyba więcej nie muszę mówić. Krótko mówiąc, Emma i Ryan tworzą znakomicie zgrany duet (nie po raz pierwszy zresztą i mam nadzieję, że i nie po raz osatni). Ich energia i głosy sprawiają, że w czasie seansu ma się ochotę wstać i zacząć śpiewać oraz tańczyć razem z nimi.
„La La Land” to film absolutnie wyjątkowy i w pewnym sensie to taka „Deszczowa piosenka” naszego pokolenia. Pomijając już stepowanie, wspólne śpiewanie, czy jedną ze scen, która była moim zdaniem łudząco podobna do tej, w której widzimy pukającego do wielu drzwi Gene’a Kelly’ego (takich nawiązań było więcej, choćby do „Casablanki” czy westernu „Za garść dolarów”), podobieństwo i pokrewieństwa między tymi dwoma filmami tkwi w ich ponadczasowości i w wspólnym pierwiastku, jakim jest ukazanie dążenia ludzi do spełniania marzeń i cenie, jaką nie raz trzeba za to ponieść. Zarówno Mia jak i Sebastian swój upragniony cel w końcu osiągnęli, ale słono za to zapłacili (to ogromna różnica w porównaniu do „Deszczowej piosenki”). Jeśli chcecie wiedzieć jak dużo, to wybierzcie się koniecznie do kina.
Wszystko, co tu napisałem, wskazuje, że przy tym tytule dałem „dyszkę” na Filmwebie. To prawda, ale wiem też, że nie jest to ocena obiektywna. Tak już mam, że jeśli się czymś szczerze zachwycę, to pokocham to na zabój. A może mój entuzjazm bierze się także z wszechobecnego w tym filmie jazzu, który jest mi tak bliski, a którego tak bardzo brakowało mi w innych musicalach (może za wyjątkiem „Burleski”, chociaż to akurat nie był klasyczny musical). „La La Land" to film nowoczesny w formie, lecz konserwatywny w wartościach, trochę gorzki, ale wywołujący też uśmiech na twarzy. Moim zdaniem sekwencje muzyczne zrobione są z pomysłem, mają odpowiednie tempo oraz zaskakujące rozwiązania. Są też różnorodne - od kameralnych, rozpisanych na dwójkę aktorów, po rozbuchane, idące w setki tancerzy. Na szczęście operator odnajduje się w jednych jak i drugich, i na ekranie nie doświadczamy chaosu. Nie twierdzę, że „La La Land” nie ma wad, bo przecież „nikt nie jest doskonały”. Może nieco kiczowata była na przykład scena tańca w obserwatorium, ale za to zrealizowana po mistrzowsku. Niektórzy mówią, że tak właśnie miało być. Tego nie wiem, ale i ja będę trzymał się tej wersji. Co mogę jeszcze dodać? Chyba już nic. Ten film po prostu warto obejrzeć i tyle!
Grafika:
Komentarze [2]
2017-02-23 20:20
Dzięki, Vrees ;)
2017-02-22 20:07
Jak zawsze świetny tekst :)
- 1