Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Dziennik z podróży: Indie   

Dodano 2015-11-18, w dziale relacje - archiwum

Dzień pierwszy i drugi: Lot, wizyta w domu i „amusement park”

Podróży do Warszawy chyba nie warto opisywać, bo od wyjazdu z Tarnobrzega (około godz. 8.00), do przyjazdu na lotnisko, nic ciekawego się nie wydarzyło. Spora część z nas dosypiała zarwaną noc, a o zajęciach tych, którzy nie spali, wiem nie za wiele, bo sam należałem raczej do śpiochów. Na lotnisku Okęcie przeszliśmy wszystkie procedury i w końcu mogliśmy wsiąść do samolotu, którym mieliśmy się udać do Stambułu.

Muszę przyznać, że pierwszy raz miałem przyjemność siedzieć w samolocie na tak wygodnych fotelach (w końcu to Turkish Airlines...). Od chwil wyjazdu z Tarnobrzega towarzyszyło nam uczucie ogromnego podekscytowania. Jedni dyskutowali głównie o celu naszej podróży, a inni przeżywali swój pierwszy w życiu lot samolotem. Ruszyliśmy z ogromnym impetem, a kiedy wzbiliśmy się /pliki/zdjecia/ind1_2.jpg w powietrze, nie mogliśmy oderwać wzroku od widoku naszego kraju. Naprawdę wspaniały! Kiedy emocje związane ze startem opadły, rozpoczęły się pogaduchy. Mniej więcej w połowie dystansu podano nam ciepły posiłek. Do wyboru mieliśmy makaron albo kurczaka. Niestety, jakość serwowanych dań nieco mnie zawiodła, za wyjątkiem deseru, który – jak na turecki specjał przystało – był bardzo słodki.

Nasz lot stosunkowo szybko dobiegł końca. Wysiedliśmy w pośpiechu, bo przecież musieliśmy zdążyć na kolejny lot, którym mieliśmy się udać już bezpośrednio do New Delhi. Nie mieliśmy nawet czasu na zakupy w sklepie bezcłowym, ale to raczej żadna strata. W Stambule czekał już na nas dużo większy samolot, o układzie siedzeń 2-4-2. Każdy pasażer miał tu możliwość skorzystania z pulpitu, na którym mógł wybierać spośród znacznej liczby gier, filmów i utworów muzycznych. Oczywiście wszyscy skorzystaliśmy z tej dogodności, ale tylko do pewnego momentu, bo z upływem czasu poczuliśmy znużenie. Założyliśmy więc dostępne przy fotelach opaski na oczy, przykryliśmy się cienkimi pledami, podłożyliśmy sobie pod głowy poduszki i oddaliśmy się w opiekę Morfeusza.

Gdy dolecieliśmy na miejsce, chyba nie tylko mnie zaskoczyła długość korytarza wyłożonego wykładziną w głównej hali lotniska. Szliśmy bez końca, aż wreszcie pojawili się pracownicy lotniska, którzy poprosili o nasze paszporty i wizy. To jednak nie wystarczyło, bo potrzebny okazał się także adres, pod którym mieliśmy być podczas pobytu w tym kraju osiągalni. Niektórzy z nas mieli zapisane w telefonach formularze swoich partnerów z projektu, natomiast inni wpisali po prostu adres hinduskich opiekunów, u których mieli się zatrzymać prof. Hajnas i prof. Wrona.

Po pomyślnym przejściu odprawy wyszliśmy na zewnątrz, gdzie czekali już na nas nasi hinduscy koledzy. Ci pomogli nam zanieść i zapakować do ich szkolnego autobusu nasze walizki i razem z nami pojechaliśmy do szkoły. Gdy ruszyliśmy spod lotniska, moją uwagę przykuł ruch drogowy w New Delhi. Jak najkrócej go opisać? Wyścig i chaos. Aby go wygrać, należy mieć nie tylko szybki i zwrotny pojazd, ale przede wszystkim jak najgłośniejszy klakson. Samochód przy samochodzie, a pomiędzy nimi biegają ludzie, psy, a miejscami kroczą z dostojeństwem krowy, które nie tylko widać, ale też czuć!

No, ale wreszcie dojechaliśmy. /pliki/zdjecia/ind2_2.jpgNad bramą wejściową do szkoły wisiał okazjonalny transparent powitalny, a przed drzwiami czekali już na nas nauczyciele i uczniowie, którzy przywitali nas zgodnie ze swoją tradycją, malując na naszych czołach czerwone kropki. Dyrektor szkoły po krótkim przywitanie zaprosił nas do wspólnego zdjęcia grupowego, po czym udaliśmy się do domów swoich partnerów z projektu. Bharat (bo tak brzmi imię mojego partnera) zadzwonił po swojego brata, który zabrał nas do ich domu wypasioną hondą.

Rodzina mojego kolegi mieszkała na parterze, w pewnego typu szeregówce, przy wąskiej uliczce. W przedsionku stały dwa skutery, a tuż obok były schody prowadzące na pierwsze piętro (tam niestety nie dane mi było zajrzeć). Tuż za przedsionkiem, po prawej stronie, był salon, ociekający według naszych europejskich kryteriów kiczem. Ale im dalej w las, tym gorzej… Pokój Bharata i jego brata Nipuna nie widział remontu już od wielu lat. Ściany były obdrapane, a miejscami wręcz brudne. To, co ujrzałem w łazience, przeszło jednak moje najśmielsze oczekiwania. Umywalka była w porządku, jednak prysznicem okazała się być dosłownie cała łazienka, a słuchawka była zepsuta. Dostałem więc następującą instrukcję: miednica pod kran, woda do dzbanka i polewasz się w taki właśnie sposób. Gdy moi gospodarze zobaczyli moją nietęgą minę, postanowili mi dość nietypowo pomóc. Od Nipuna, brata Bharata, otrzymałem niezwykłą propozycję. Otóż ów zapytał mnie wprost, czy bym nie chciał wykąpać się razem z nim. Moja mina była pewnie warta wszystkich pieniędzy. Oczywiście grzecznie odmówiłem. O moich perypetiach związanych ze skorzystanie z ubikacji nie chcę się nawet rozwodzić. Powiem wam tylko tyle: na Małysza i bez papieru.

Po krótkiej drzemce pojechaliśmy na najbliższą stację metra, skąd udaliśmy się w podróż do parku rozrywki. Metro – ku naszemu ogólnemu zaskoczeniu – wcale nie znajdowało się pod ziemią. Jak się później dowiedzieliśmy jego większa część znajduje się na powierzchni. /pliki/zdjecia/ind3_0.jpgInną rzeczą, która nas zadziwiła, był fakt, że w metrze tłok był mniejszy, niż się tego spodziewaliśmy. Wysiedliśmy pod centrum handlowym, wokół którego kłębili się straganiarze i małe dzieci, które za wszelką cenę chciały sprzedać nam róże.

Do parku rozrywki wybierała się też jakaś szkolna wycieczka i muszę wam powiedzieć, że wśród tych dzieci wzbudziliśmy w metrze ogromne zainteresowanie. Czyżby nie widzieli wcześniej ludzi o innej karnacji? Fotografowali nas, wskazywali palcami i głośno ze sobą o nas rozmawiali. Park niczym nas jednak nie zaskoczył: tysiąc wersji diabelskiego młyna. Za to na obiad zabrano nas do McDonald's…

Mieliśmy szczęście, bo w dniu naszego przyjazdu Hindusi obchodzili właśnie święto Karva Chauth. W tym dniu kobiety zamężne poszczą od samego rana, a kiedy nadchodzi wieczór, mężczyźni nagradzają swoje małżonki za wytrwałość, obdarowując je kosztownościami. Niestety, wracaliśmy metrem, zatem nie dane nam było obejrzeć wieczornej ceremonii, ale co tam! Ważne, że byliśmy, prawda?

Dzień trzeci: Indyjski cud świata

Jak nietrudno się domyślić tego dnia pojechaliśmy do Taj Mahal. Podróż z New Delhi do Agry trwała bardzo długo, a po dwóch nad wyraz wyczerpujących dniach (które dla nas zlały się tak naprawdę w jeden) i dość krótkiej nocy, wszyscy jak jeden mąż zasnęliśmy w wiozącym nas do celu busie.

Kiedy już dotarliśmy na miejsce, ujrzeliśmy przed sobą ogromną bramę, która była fragmentem Czerwonego Fortu. Po skasowaniu biletów i przejściu przez ową bramę, naszym oczom ukazały się kolejne mury i kolejna brama. Od samego początku wywoływało to w nas ekscytację i podniecenie. Byliśmy zachwyceni kunsztem wykonania i rozmachem architektonicznym tych budowli. Nie spodziewaliśmy się chyba jednak tego, co zobaczyliśmy za tą drugą bramą. Wiedzieliśmy oczywiście, /pliki/zdjecia/ind4_0.jpgże będzie to Taj Mahal i znaliśmy ten obiekt ze zdjeć, ale chyba nikt z nas nie był przygotowany na widok zapierający dech w piersiach!

Ogród w stylu francuskim, okalający monumentalną budowlę wykonaną z marmuru i zdobioną kamieniami szlachetnymi, w połączeniu z lazurem wody i błękitem niemalże bezchmurnego nieba, tworzył kompozycję niemal idealną. Ale był jednak jeden mankament. Im bardziej zbliżaliśmy się do Taj Mahal, tym obiekt ten wydawał się nam mniejszy. Może z czasem można się jakoś do tego widoku przyzwyczaić, ale jednak jest to dziwne.

Wracając do Delhi, wstąpiliśmy jeszcze do fabryki wyrobów z marmuru. Fabryka ta zajmuje się też renowacją Taj Mahal, tak więc poza pokazem produktów, objaśniono nam także proces powstania takich dzieł sztuki. Marmur pokrywa się henną, a następnie przykleja się do niego ułożony z wyszlifowanych kamieni wzór, który obrysowuje się ostrym narzędziem. Kamienie się odrywa, a odpowiednim dłutem tworzy się zagłębienie, do którego ponownie wkleja się kamienie szlachetne. Co ciekawe, podświetlone, emanują światłem, tworząc niesamowity efekt wizualny.

Po powrocie z Agry wsiedliśmy we trzech na skuter i w miasto. Może to nic niezwykłego, ale dla mnie, osoby, która nigdy nie miała styczności z takimi pojazdami, było to niesamowite przeżycie. A co dopiero jazda na trzeciego! U Ashmen zjedliśmy naturalnie kolację i zagoniono nas do spania. A że spać się nam nie chciało… Była to kolejna krótka noc.

Dzień czwarty: Taki jakby skansen

Pojechaliśmy wczesnym rankiem szkolnym autobusem na farmę w Pratapgarh. Przywitano nas tam godnie… czerwoną kropką na czole i płatkami kwiatów, które rozsypano nam nad głowami. Najpierw udaliśmy się jednak na śniadanie, bo mało kto z nas zdążył coś zjeść u goszczących nas rodzin. Czekały na nas dwa długie stoły, na których rozstawiono misy z piekielnie ostrymi sosami, plackami – tzw. ciapati – oraz makaronem i ryżem. /pliki/zdjecia/ind5_0.jpgDo picia podano nam mieszankę mleka, wody i soli. Mało kto zaryzykował, a ci, którzy skosztowali tego specjału, krzywili się potem niesamowicie!

Po śniadaniu wybraliśmy się na przejażdżkę wielbłądami, a potem wzięliśmy udział w warsztatach garncarskich. Kolejny punkt programu był już jednak typowo indyjski: tatuaże z henny! Każdy z nas skorzystał, a niektórzy to nawet w nadmiarze. Następnie obejrzeliśmy jakąś sztukę w teatrze lalek i przejechaliśmy się trzy razy traktorem dookoła klatek ze strusiami, wielbłądem i z wołem.

Byliśmy jednak jak zwykle niewyspani i dość zmęczeni. Poczucie wyczerpania potęgowała w nas duchota i gorąco. Rozbudziliśmy się dopiero wtedy, gdy usłyszeliśmy rytmiczną muzykę. I wtedy zaproszono nas na tańce. Trochę w grupie, trochę w parach – zabawa iście przednia. Dobudziła nas maksymalnie możliwość skorzystania ze strzelnicy. Mogliśmy postrzelać sobie z łuku, wiatrówki, a nawet z procy – o dziwo, szło nam całkiem nieźle.

Po powrocie udaliśmy się do Abi'ego, który wreszcie uraczył nas mięsem! Braliśmy tyle, ile się tylko dało i jedliśmy, na ile pozwoliły nam żołądki – jak w domu… Ale tym razem noc była już normalnej długości.

Dzień piąty: Prawie jak otwarcie olimpiady

Przyjechaliśmy po raz kolejny do szkoły, gdzie powitano nas bardzo serdecznie, wieszając nam na szyjach wianki z kwiatów. Nie powiem, naszym koleżankom sprawiło to ogromną radość. Potem zawieziono nas do sportowego oddziału St. Mark's School, gdzie mieliśmy okazję oglądać otwarcie międzyszkolnych zawodów sportowych. Muszę przyznać, że organizowania takich imprez powinniśmy się od nich uczyć. Najpierw powitanie gości i wręczenie im upominków, następnie przemarsz wszystkich drużyn, zapalenie znicza przez zasłużoną sportsmenkę, /pliki/zdjecia/ind6.jpgzawody, a na koniec krótki koncert i prezentacja taneczna. Byliśmy pod wrażeniem, mając na uwadze rozmach i ilość włożonej w to wszystko pracy.

Później poszliśmy na poczęstunek i oprowadzono nas po szkole. Trzeba powiedzieć, że szkoły są tam wyposażone znacznie lepiej niż nasze, polskie (zaplecze techniczne jest znacznie bogatsze). Stamtąd wróciliśmy do szkoły głównej i zostaliśmy zaprowadzeni do sali muzycznej, w której uczono nas hinduskiej piosenki. My postaraliśmy się zaprezentować coś typowo polskiego – padło oczywiście na disco polo (i nie tylko)!

Po południu udaliśmy się metrem na bazar. Wbrew temu, co nam wcześniej opowiadano, wszędzie było to samo, przez co wybór pamiątek był niezwykle ograniczony. Dzięki Bogu, w planach było jeszcze jedno „zwiedzanie straganów”, tak że nie musieliśmy się aż tak martwić o suweniry. Potem pojechaliśmy bezpośrednio do baru. A w barze jak to w barze…

Dzień szósty: Zwiedzanie Delhi

Ten dzień podobny był do wcześniejszych. Jeżdżenie od świątyni do świątyni, zwiedzanie i robienie zdjęć. Zaczęliśmy od Birla Mandir – poświęconej Bogu Wisznu. Przed wejściem musieliśmy zdjąć obuwie. Większość pozostała jednak w skarpetkach, ale niektórzy zaryzykowali, zdejmując i je. Musieliśmy też oddać cały sprzęt fotograficzny, a także telefony komórkowe, tak więc robienie zdjęć nie wchodziło w grę. A szkoda, bo chociaż była to skromna świątynia, to miała w sobie jednak coś magicznego i zaskakująco przyciągającego.

Potem podjechaliśmy do Gurudwara Bangla Sahib, świątyni Sikhów. Tam kazano nam zdjąć nie tylko obuwie, ale także skarpetki, a dotego założyć na głowy chusty. /pliki/zdjecia/ind7.jpgPrzed samym wejściem obmyliśmy jeszcze dodatkowo ręce i przeszliśmy przez swego rodzaju brodzik. Kiedy weszliśmy po schodach na górę, mieliśmy wrażenie, że to takie mniejsze Taj Mahal. Na zewnątrz budowla ta wyglądała niesamowicie i równie niezwykle wyglądała w środku. Jej centralna część ociekała złotem. W niej siedzieli śpiewacy, którzy grali na instrumencie zwanym „harmonium” (takie jakby pół akordeonu) i coś tam sobie nucili. Po drugiej stronie znajdował się ogromny „basen”, w którym brodzili wierni i kropili się wodą. Obok Gurudwara Bangla Sahib znajdowało się coś na kształt muzeum – równie bogate i tak piękne, że aż kiczowate!

Kolejnym punktem zwiedzania była Brama Indii, na której wyryte są nazwiska osób, które walczyły o niepodległość tego kraju. Następnie pojechaliśmy do Świątyni Lotosu. Niestety chętnych do zobaczenia tego obiektu było tak wielu, że w ostatniej chwili postanowiliśmy zrezygnowaliśmy z wejścia do środka. A wycieczka z Francji weszła! Ostatnią rzeczą, jaką mieliśmy zobaczyć był najwyższy na świecie minaret, czyli Minaret Qutub. Widzieliśmy niestety tylko jego czubek przez gęste liście drzew. Ale narzekać nie można.

Dzień siódmy i ósmy: Żegnajcie, Indie!

Po raz kolejny przyjechaliśmy do szkoły i tym razem pobyliśmy w niej trochę dłużej. Przywitano nas na codziennym apelu, przedstawiliśmy się, a potem ustawiliśmy się do kolejnego pamiątkowego zdjęcia. Wręczono nam także upominki i zaprezentowano tradycyjny taniec indyjski w wykonaniu młodszej grupy tancerzy (później się go notabene również uczyliśmy). Ponadto dowiedzieliśmy się trochę o St. Mark's School z przygotowanej przez naszych kolegów z Indii prezentacji, a następnie w rewanżu opowiedzieliśmy im nieco więcej o naszym „Koperniku” i Polsce.

/pliki/zdjecia/ind8_0.jpgPodczas tzw. „school tour” mieliśmy okazję kupić coś ze szkolnych stoisk, ustawionych z okazji Diwali, na których znajdowały się rzeczy, które w większości wyszły spod ręki uczniów. Wśród nich były zeszyty, lampki, świeczki, a nawet słodycze i przyprawy. A cały dochód szedł na rzecz szkoły, także chyba wszyscy dokonali jakiegoś – nawet drobnego – zakupu.

Kiedy wróciliśmy do sali, czekały na nas ołówki, gumki i kartki A3, a polecenie brzmiało: „Rysujcie, co chcecie”. Wielu z nas przełożyło na papier kłębiące się w nas emocje, a inni najlepsze wspomnienia, jakie zabiorą ze sobą z Indii. Ale gdy na stołach pojawiły się pastele, postawiono już przed nami konkretne wyzwanie - odwzorowania rysunku wykonanego przez nauczyciela plastyki. Lekkość, z jaką prowadził rękę, zdumiała nas wszystkich, także każdy zabrał się do tej pracy bardziej ochoczo. Niestety to były ostatnie chwile w tej szkole.

Udaliśmy się jeszcze do Dilli Haat w poszukiwaniu pamiątek (większości się udało). Spotkałem tam pewną Amerykankę, która – jak wynikło z naszej rozmowy – była już w Indiach miesiąc i zostawała jeszcze dwa tygodnie, aby uczyć dzieci ze slumsów angielskiego i przyrody. To się nazywa cel podróży!

Po wizycie w Dilli Haat pojechaliśmy do Preet na małą prywatkę, a stamtąd (niemal bezpośrednio) na lotnisko. Do odlotu było jeszcze mnóstwo czasu, więc postanowiliśmy zakupić co nieco w sklepie bezcłowym (m.in. słynny hinduski rum czy pagri). Zmęczenie dawało się jednak we znaki, więc udaliśmy się powoli do bramek, wyłożyliśmy się w miarę możliwości jak najwygodniej na ławkach i posnęliśmy. Dospaliśmy w samolocie, a niektórzy zrezygnowali nawet z ciepłego posiłku na rzecz odpoczynku.

/pliki/zdjecia/ind9_0.jpgMniej sennie było już w Stambule. Może to kwestia zmiany temperatury, może odpoczynku, a może restrykcyjnej kontroli, w trakcie której jeden z nas stracił kupioną w hinduskiej szkole lampkę. Lot powrotny ze Stambułu do Warszawy wydał nam się w porównaniu z tym pierwszym niczym mgnienie oka. Nie da się jednak ukryć, że oczekiwanie na bus, który miał nas zawieźć do Tarnobrzega, przywróciło w nas senny nastrój.

O dziwo w busie zabawa zaczęła się na nowo! Klimat disco polo wybił nam na jakiś czas z głowy sen. Gdy jednak zaczęły dominować piosenki bardziej romantyczne ponownie poczuliśmy znużenie i chęć uderzenia w kimono. I tak też się stało…

Grafika: własna

Oceń tekst
  • Średnia ocen 5.1
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
Średnia ocena: 5.1 /35 wszystkich

Komentarze [0]

Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na słonia (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 100luna
Komso 31komso
Artemis 24artemis
Hush 10hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry