Epidemia euforii
Ruch hippisowski jest niejako mocno przyklejony do Stanów Zjednoczonych. Tymczasem gdzieś na krańcu świata, w Polsce, w czasach głębokiego PRL-u końca lat sześćdziesiątych zaczęli pojawiać się młodzi ludzie o długich włosach i w ubraniach na tyle kolorowych, na ile pozwalała im szarość ówczesnej rzeczywistości. I przy okazji stworzyli sporo dobrej muzyki, przykrytej już dziś warstwą zapomnienia.
Z początku władze komunistyczne w Polsce uznawały ruch hippisowski w Ameryce za dowód na upadek kapitalizmu. Jednak gdy hippisi amerykańscy buntowali się przeciwko kultowi pieniądza i konsumpcji, to w Polsce protestowali przeciwko tyranii ideologicznej, co spowodowało naturalnie ostrą reakcję władz i bliskie spotkania hippisów z milicyjnymi pałkami. Rozbuchana propaganda ukazywała tych młodych ludzi jako leni, zapatrzonych w największe zło tego świata, inaczej mówiąc w USA. Komuny hippisowskie w Polsce podobne były do tych amerykańskich: dzielono ze sobą ubrania, pieniądze, mieszkania, jednak w sprawach seksu Polacy pozostawali mniej liberalni.
Narkotyki nie były, naturalnie, tematem tabu, jednak mniejszy dostęp do nich spowodował, że polskie dzieci kwiaty nie przelatywały na drugą stronę tęczy równie często jak Amerykanie. Psychodeliczne LSD i marihuana nie były obecne w Polsce, więc trzeba było coś wymyślić. A pomysłowość Polaków w czasach PRL-u niejednokrotnie zaskakiwała. Raczono się „Tri” - rozpuszczalnikiem używanym do czyszczenia ubrań lub różnymi lekami kupowanymi na podrabiane recepty: parkopanem na chorobę Parkinsona, nazywanym "parkanem" lub "sztachetą", fermatrazyną z zawartością amfetaminy, kroplami Inoziemcowa z opium, papierosami dla astmatyków, mające w swoim składzie atropinę. A zdolni studenci chemii z Gdańska opracowali sposób otrzymywania tzw. kompotu.
I choć na opolskiej scenie Czerwonym Gitarom "kwiaty we włosach potargał wiatr", a Maryli Rodowicz przemknęły przed oczami "wozy kolorowe", to ci mniej znani i ale akceptowani przez władzę polscy wykonawcy, tworzyli młodszego brata rocka psychodelicznego i bluesrocka, który narodził się w Ameryce. I wychodziło im to naprawdę wybornie.
Na pierwszy ogień niechaj pójdzie mój kochany Breakout z niesamowitą Mirą Kubasińską na wokalu. Z ich debiutanckiej płyty "Na drugim brzegu tęczy" (wydanej w 1969) atmosferę tamtych czasów najpełniej oddaje utwór o tym samym tytule. Fraza "przepłynąć poprzez tęczę na jej nieznany drugi brzeg" była dla dzieci kwiatów oczywistym opisem narkotycznej podróży. Ten jazzujący utwór spokojnym kołysaniem wprowadza w odprężenie i pozwala pogłaskać białego królika po mięciutkiej sierści.
Wrocławscy Romuald i Roman, mocno związani z rockiem psychodelicznym i lekko indyjskimi brzmieniami, pozwalają przejść się Mleczną Drogą i wsiąść do towarowego, który rusza do Indii. Ciekawe, czy za sprawą kleju czy rozpuszczalnika.
"Epidemia euforii" zespołu KLAN nie miała mieć nic wspólnego z narkotykami, jednak hippisi zinterpretowali ją jako opis przeżyć po zażyciu amfetaminy. Cóż, nie wszyscy potrzebują substancji psychoaktywnych, by poczuć, że żyją, jednak polskim dzieciom kwiatom były one widocznie niezbędne. Natomiast pokojowo nastawione zielone fauny odbierające broń z utworu "Z brzytwą na poziomki" można zobaczyć chyba tylko po narkotykach.
Ciekawostką jest krótki romans Marka Grechuty z muzyką o cechach ideologii hippisowskiej. Oniryczny tekst "Drogi za widnokres" przywodzi na myśl wizje narkotyczne, acz z tego, co mi wiadomo, Grechuta nie był zwolennikiem stosowania substancji chemicznych po to, by lepiej tworzyć.
Polska muzyka związana z ruchem hippisowskim nie ustępowała właściwie tej amerykańskiej, a oklaski należą się jej wykonawcom również za to, że tworzyli w czasach zupełnie niesprzyjających wszelkim odstępstwom od wykrojonej normalności. Pozostaje więc tylko "wejść do łodzi i na drugi ruszyć brzeg", jak radziła Mira Kubasińska.
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?