Friendzone na poważnie
„Love, Rosie” zawładnęło jakiś czas temu światem większości dziewczyn przed osiemnastką. Oczywiście do mnie również docierały te niekończące się zachwyty nad filmem Christiana Dittera oraz wypowiedzi fanek, jak to płakały podczas projekcji, ale jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby naocznie przekonać się, o co całe to zamieszanie. Dlaczego? Bo po pierwsze nie lubię fenomenów, a po drugie nie oglądam zbyt często komedii romantycznych. W zasadzie to mogłabym śmiało powiedzieć, że nie oglądam ich wcale. Od premiery „Love, Rosie” minął jednak rok i „pył bitewny” zapewne trochę już opadł, dlatego pomyślałam, że to dobry czas, by obejrzeć choćby zwiastun.
A ten niewiarygodnie mnie zaskoczył. Co robi tak dobry aktor jak Clafin w tak tandetnym filmie dla nawiedzonych nastolatek? – pomyślałam wówczas. Obecność tego aktora zachęciła mnie jednak do obejrzenia wspomnianej zapowiedzi, a potem i całego filmu. Powiedzmy sobie szczerze - Sam Clafin do brzydkich nie należy.
Jak na komedię romantyczną przystało, film jest bardzo lekki i bardzo ale to bardzo wciąga. Fabułę możemy określić jednym słowem „friendzone”. Warto jednak powiedzieć o nim coś więcej i przybliżyć nieco samą historię. Główną bohaterką jest tytułowa Rosie (grana przez Lily Collins), a jej partnerem Alex (Sam Clafin), zwany przyjacielem. Bohaterowie znają się i przyjaźnią praktycznie od dzieciństwa, dzieląc się ze sobą historiami miłosnych podbojów i rozmawiając o swoich rodzinnych problemach. Alex często opowiada Rosie sny, które mogą wydawać się co najmniej dziwne, bo bywa on w nich różnymi przedmiotami (raz opowiadał jej np. o śnie, w którym był lecącą strzałą). Ich relacja zmienia się jednak radykalnie w czasie osiemnastych urodziny głównej bohaterki (ta przesadza z alkoholem i "urywa się jej film"). Gdy jej mózg był wyłączony, przeżyła pocałunek ze swoim najlepszym przyjacielem, który ten fakt zapamiętał…
Niedługo po tym zajściu nasi bohaterowie siedzą wieczorem na plaży przy ognisku i miło spędzają czas w gronie znajomych. Mieli razem iść na bal maturalny, bo wcześniej żadne z nich nie miało pary, ale dziewczyna oznajmia nieoczekiwanie, że została zaproszona na ten bal przez innego kolesia i to z nim zamierza iść.
Przychodzi czas balu. Główni bohaterowie bawią się tak sobie, bo mimo wszystko czują się o siebie zazdrośni. W pewnym momencie Rosie idzie jednak w tan ze swoim partnerem z balu, co prokuruje bardzo istotne wydarzenie w jej życiu. Nie chcę mówić jakie to wydarzenie, bo mogłoby to zostać uznane za spoiler. W kolejnych scenach towarzyszymy obojgu bohaterom w dalszych latach ich życia. Choć żyją oddzielnie, to ich losy często się ze sobą splatają.
Nie jest to film wybitny, ale gdy oglądamy losy bohaterów, to przypominamy sobie o tym, że są jeszcze na tym świecie wartości wyższe, wśród których najważniejsza jest niezmiennie miłość, szczególnie ta prawdziwa. W sumie nic dziwnego, bo przecież mówimy o komedii romantycznej. I przez prawie cały film denerwujemy się, bo gdy wydaje się nam, że bohaterowie są już wystarczająco blisko siebie, by sfinalizować swój związek, tak jednak tak się nie dzieje, gdyż wstydzą się okazywania swoich uczuć.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie uroniłam podczas seansu tego obrazu ani jednej łzy. Zdarzyło mi się, ale to chyba nic dziwnego. W końcu jestem kobietą, a historie miłosne zazwyczaj kobiety wzruszają. Ale choć film ten przepełniony jest wzruszającymi momentami, to nie brakuje w nim również zabawnych epizodów i śmiesznych dialogów, a ścieżka dźwiękowa dopełnia ten niezwykły klimat.
Recenzenci piszą na różnych portalach filmowych, że jest to jedna z najoryginalniejszych, najciekawszych i najbardziej wzruszających komedii romantycznych ostatnich lat i chyba trudno się z tą opinią nie zgodzić. Aktorzy faktycznie zagrali brawurowo. Brawa dla Lily Collins i Sama Clafina za genialne kreacje głównych bohaterów, w których uczucie wierzy się od początku (to po prostu piękni, młodzi ludzie, od których trudno oderwać wzrok). Trudno było ich nie polubić. Mam nawet wrażenie, że dzięki tym kreacjom na stałe wejdą do kanonu najwspanialszych ekranowych par. Historię rewelacyjnie uzupełniają postaci Suki Waterhouse (Bethany Williams) i Tamsin Egerton (Sally Gruber) - typowej lali, która myśli, że ma wszystko i perfekcjonistki, która przeraża swoją sztywnością. Nie można też narzekać na pracę reżysera Christiana Dittera oraz scenarzystki Juliette Towhidi, która zaadaptowała na potrzeby scenariusza bardzo niefilmową, bestsellerową powieść Cecylii Ahern „Na końcu tęczy". Można powiedzieć, że cała ekipa stworzyła spójną, przyjemną dla oka, ucha, umysłu oraz serca historię.
Historia Rosie i Alexa uświadamia, jak blisko jest zazwyczaj nasze przeznaczenie i jak często nieświadomie je odrzucamy. Reżyser przypomina nam, że miłość nigdy nie pojawia się na zawołanie, kiedy jest nam najwygodniej, lecz wtedy, kiedy nadchodzi jej czas, a skrywanie uczuć i liczenie na to, że kiedyś osłabną, jest największym z możliwych błędów. Film jest słodki, pozytywny i ma piękną myśl przewodnią. Polecam, jeśli ktoś ma ochotę na wiele uśmiechów i równie dużą ilość wylanych łez!
Grafika:
Komentarze [4]
2016-10-05 18:53
Bardzo dobry tekst ! ;)
2016-03-06 22:14
Kolejny fenomenalny artykuł. Pozdrawiam wierny fan :D
2016-01-29 19:11
Nie mogę teraz tego znaleźć, ale napisałem swego czasu na moim fanpejczu, że ten film robi wodę z mózgu wszystkim siksom, które mają pod ręką Idealnego Chłopaka Swoich Marzeń, ale wolą iść w tango z jakimś Kapitanem Drużyny, a potem tego żałują.
No i film próbuje wcisnąć, że los się może odwrócić i mimo zrezygnowania z tego Idealnego Chłopaka Swoich Marzeń na rzecz Kapitana Drużyny, jednak uda się zjeść ciastko i mieć ciastko.
Życie tak nie działa.__________________________________________________________
Klikam słonia.
2016-01-25 21:04
podoba mi się!!
- 1