„Ona” i jej Theodore
Zastanawialiście się kiedyś, jak może wyglądać świat w nieodległej przyszłości? Pewnie tak. Mnie bardzo realistyczna wydaje się wizja takiego świata wykreowana przez amerykańskiego reżysera Spike Jonze w filmie „Ona”, rozpowszechnianym w krajach anglojęzycznych pt. „Her”.
Pewnego wieczoru, podczas zimowej przerwy świątecznej, szukałam filmu, który by mnie zainteresował. Za oknem dawno już zapadł zmrok, a wszyscy domownicy poszli spać. Nie miałam jednak ochoty ani na film przygodowy, ani też na kino akcji. Co prawda wspomniany we wstępie melodramat nie raz przewinął się przez ekran mojego monitora w formie zwiastuna, ale jakoś nigdy nie znalazłam wystarczająco dużo czasu, by obejrzeć go w całości. Po krótkiej chwili namysłu zdecydowałam się to jednak nadrobić i jeszcze tego wieczoru obejrzeć ten obraz, bo musicie wiedzieć, że to jeden z moich ulubionych gatunków filmowych. Na moim karniszu świeciły się białe lampki, a ja wcisnęłam play i oddałam się bez reszty fabule.
Już w pierwszych kadrach poznajemy głównego bohatera, którym jest samotny, wąsaty mężczyzna po przejściach (tak koło czterdziestki), rzadko wychodzący z domu i wypełniający sobie wolny czas graniem w trójwymiarowe gry komputerowe. Nie jest to zapewne ideał romantycznego bohatera, ale wprowadzono go do tej historii nieprzypadkowo. Theodore (bo tak nasz wąsacz ma na imię) pracuje jako pisarz w serwisie "Beautiful Handwritten Letters", pisząc na zamówienie różnych ludzi, którzy nie potrafią znaleźć odpowiednich słów, by wyrazić swoje uczucia, wzruszające i bardzo osobiste listy. Wieczorami przegląda niekiedy portale dla singli, szukając w wirtualnym świecie - jak wielu innych - jakiegoś antidotum na swoją samotność. Czasami umawia się także na spotkania z kobietami, ale randki te kończą się zwykle dla niego ogromnym rozczarowaniem. Już na początku filmu zauważamy jednak, że jego świat, to nie świat tak dobrze nam znany. Coś jest inaczej. Po prostu technologia, która towarzyszy ludziom, weszła na nieco wyższy poziom (komputer, na którym pracuje Theodore, nie ma nawet klawiatury, gdyż obsługiwany jest za pomocą głosu).
Gdy Theodore wraca pewnego razu do domu, słyszy reklamę nowego systemu operacyjnego OS1, który obdarzony jest podobno samodoskonalącą się inteligencją i potrafi intuicyjnie dostosowywać się do potrzeb indywidualnego użytkownika. Nasz bohater bez zastanowienia nabywa ten system i wypróbowuje go od razu po powrocie do mieszkania. System, tuż po zainstalowaniu, pyta go, jakim głosem ma się z nim komunikować, kobiety czy mężczyzny. Nasz bohater, będący aktualnie w separacji z żoną i przygotowujący się do rozwodu, wybiera głoś żeński. Już pierwsza rozmowa z systemem wydaje mu się bardzo miła. Pyta więc, jak ma się do niego zwracać, a rozmówczyni w ułamku sekundy - po przeszukaniu wszystkich ksiąg z imionami - podaje mu imię, jakie jej się najbardziej spodobało - Samantha. Theodore'owi trudno oprzeć się wrażeniu, że ten ciepły, kobiecy głos, należy do wrażliwej, wnikliwej i zabawnej „osoby”. Jest zachwycony, bo bardzo szybko przekonuje się, że Samantha rozumie go lepiej, niż ktokolwiek inny. Nie tylko wykonuje zlecone jej zadania, ale równie często bierze sprawy w swoje ręce (czyta jego maile, przypomina mu o spotkaniach, a w krytycznych chwilach podnosi go rozmową na duchu). Jest też bardzo ciekawa świata (prosi o pokazanie jej najbliższego otoczenia, którym jest notabene zachwycona). Wszędzie potrafi znaleźć przejawy szczęścia, a każda chwila spędzona na poznawaniu jest dla niej niepowtarzalna i bardzo ważna. Zagłębia się również w historię Theodore'a. Poznaje jego przeszłość, spojrzenie na świat, miłość i pracę. I tak zaczyna rodzić się między nimi uczucie, coraz głębsze i bardziej intensywne, w związku z czym naszego bohatera czeka wiele niełatwych sytuacji…
Klimat filmu jest nostalgiczny. Głos Samanthy (Scarlett Johansson) tworzy nastrój ciepła, który idealnie dopełnia odpowiednia muzyka. Ta jest po prostu piękna, co dodatkowo potęguje doznania. Reżyser - co bardzo ważne - nie moralizuje. Pokazuje z ogromnym wyczuciem tworzącą się między Theodore’m a Samanthą więź i czyni to według klasycznego schematu - ciekawość, narodziny bliskości i tąpnięcia. Ich związek opisuje jednak tak, jakby mówił o żywych osobach, co daje nam do myślenia. Niektórzy widzowie odbierają ten film jako krytykę internetowych związków i ucieczkę ludzi od realnego świata i rodziny w stronę technologii. Dla mnie ten obraz jest jednak piękną, choć trochę futurystyczną opowieścią o uczuciach. Powiem więcej, ja chciałabym żyć w takim świecie.
Joaquin Phoenix świetnie zagrał rolę Theodore’a. Zrezygnował z wizerunku przystojnego, atrakcyjnego mężczyzny i wcielił się w postać przeciętnego człowieka, by pokazać, że nie tylko pięknych i niepowtarzalnych może spotkać w życiu miłość (każdy z nas, niezależnie od wyglądu i charakteru mierzy się w życiu z podobnymi problemami). Kolorystyka filmu jest bardzo przyjemna dla oka, a światło ustawione jest w każdej scenie idealnie. Widać pracę oświetleniowców i operatora, którzy starali się pokazać nam piękno świata, którego z reguły nie dostrzegamy. Dzięki wyjątkowej dbałości o obraz trochę inaczej patrzymy też na to, co dzieje się na ekranie. W „Her” został uchwycony złoty środek, który połączył beztroskę i spokój z zainteresowaniem, nie przyspieszając przy tym akcji… No, może poza jedną sceną.
Dla mnie seans filmu „Ona” był wieczornym odpoczynkiem. Co prawda obraz Spike Jonze skłania do refleksji, ale nie przegrzewa przy tym zwojów zmęczonego po całym dniu mózgu. I choć z reguły mocno przeżywam tego typu filmy i zawsze na nich płaczę, to akurat w tym wypadku towarzyszyły mi jedynie lekki niepokój i współczucie. Nie zmienia to naturalnie faktu, że film jest wspaniały, w czym ogromna zasługa reżysera, któremu należałoby również pogratulować zdobycia Oskara oraz Złotego Globu za scenariusz do niego. Co by nie mówić, potrafi wciągnąć widza w historię rozgrywającą się na ekranie i mocno wzruszyć, dlatego gorąco go Wam polecam!
„I'm lying on the moon
My dear, I'll be there soon
It's a quiet and starry place
Time's we're swallowed up
In space we're here a million miles away”
Grafika:
Komentarze [4]
2016-02-16 19:55
W artykule, który wysłałam, imiona były dobrze odmienione. Po przejściu “poprawek” trochę się zmieniło po prostu.
2016-01-29 18:59
Aha.
Klikam słonia.
2016-01-20 21:12
Imiona były odmienione, kiedy wysyłałam artykuł. Trochę drażni, prawda?
2016-01-19 23:38
Częściowy brak deklinacji, imiona i nazwiska odmieniamy przez przypadki. :/
Gdyby mój komputer mówił głosem Scarlett Johansson, to też bym z nim uprawił seks.
Poza tym, wąsy Joaquina Phoenixa są niesamowite.___________________________________________
Klikam słonia.
- 1