Jak zostałem hipsterem
Należę do tych osób, które wolą posiadać muzykę w formie „fizycznej”, niż cyfrowej. Jestem szczęśliwym posiadaczem ponad 100 kaset magnetofonowych i podobnej ilości płyt CD. Ale jakiś czas temu zakochałem się w… winylach. Wprawdzie nie jestem póki co jednym z tych dumnych posiadaczy pierwszych analogowych wydań płyt Deep Purple czy Jimmiego Heandrixa, ale mogę się już pochwalić „białą” płytą Perfectu z 1981 roku czy też rosyjskim wydaniem „The best of” The Doors.
Niedawno brałem udział w rozmowie o modzie na winyle z kilkoma „znawcami tematu”, podczas której dowiedziałem się, że ich zdaniem jestem typem prawdziwego hipstera. Nie powiem, zaskoczyła mnie ta ocena. Co prawda sam również uważam, że mogę coś w sobie z hipstera mieć, ale żeby zaraz uchodzić za modelowego przedstawiciela… .
Zacznę może od wyjaśnienia, kim tak naprawdę jest taki rasowy hipster. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że to „modny menel z brodą, który robi wszystko, co nie jest mainstreamowe, a jeżeli to coś zaczną robić potem wszyscy inni, to on był tym, który robił to jako pierwszy, zanim stało się to modne”. Ta prawdziwie uliczna definicja wydaje się chyba mimo wszystko najbardziej trafna, ponieważ tak naprawdę trudno jest nazwać zachowania, które byłyby dla nich wspólne. Ja - tak na swój użytek - nazywam ich swoistymi hippisami XXI wieku, którzy zamiast tworzyć komuny i żyć w nich, odcinając się od wrednego, konsumpcyjnego świata, promują samych siebie, zacierając przy tym wszelkie granice. Łączą np. w swoisty sposób krańcowo rozbieżne style (np. vintage z markowymi ciuchami), czy wyszukane dzieła sztuki (np. obrazy da Vinci) z kiczami.
Ciekawa jest też sama etymologia słowa hipster. To jakże „nowoczesne” słowo powstało o dziwo w latach 40.ubiegłego wieku, czyli nie jest bynajmniej takie znowu „nowe”. Poza tym wywodzi się z jazzu, trochę zapomnianego dziś gatunku muzycznego. W slangu ówczesnych, czarnoskórych jazzmanów słowo „hep” oznaczało ni mniej ni więcej tylko osobę oświeconą, czyli taką, której znane były arkana tego muzycznego gatunku. Jednak gdy nastała generacja bebopu, określenie to uznano za przestarzałe i zaczęto mówić „hip” - głównie w odniesieniu do białych, którzy zaczęli wtedy grać jazz. A zatem pod pojęciem „hipster” rozumiano wtedy dosłownie „białego Murzyna”, co nie miało jednak jakiegoś pejoratywnego wydźwięku.Wręcz przeciwnie. Była to osoba odbiegająca od powszechnie uznanych i akceptowanych norm społecznych, a przy tym „oświecona”. Dokładnie tak rozumiemy to i dzisiaj. Dodam, że od tego samego słowa „hip” wywodzi się również znany wszystkim hippis.
Zapewne ciekawi was, dlaczego powyżej uznałem, że jedynie w pewnym sensie jestem do takiego hipstera podobny. Gdy spoglądam w wiszące przede mną lustro, stwierdzam, że to, co na co dzień noszę, nie ma za wiele wspólnego ze stylem vintage. Nie posiadam też jakichś wyszukanych hobby. Ot, gram trochę na gitarze, co robi chyba z połowa moich rówieśników. Nie jestem również posiadaczem słynnej hipsterkiej brody w wersji na drwala, która podobno potrafi w życiu tak samo pomóc, jak i zaszkodzić. Tak naprawdę z rasowymi hipsterem łączą mnie jedynie dwie sprawy. Pierwsza to zamiłowanie do niekomercjalnej muzyki, chodź i tu dostrzegam pewne różnice. Owszem lubię posłuchać niezależnego, a często wręcz niszowego rocka (chociażby psychodeliczno-stonerockowego Radio Moscow, lub bardziej brudnego Uncle Acid and the Deadbeats), ale słucham również wielkich gwiazd z „pierwszych stron gazet” (przykładowo wracających w prawie pierwotnym składzie Guns’N’Rosses, o których nie tak dawno pisałem). W przeciwieństwie do modelowych hipsterów, ja, jeżeli znajdę jakiś intrygujący zespół, to nie staram się zatrzymać tej wiedzy „dla siebie”, tylko polecam go jak największej liczbie moich znajomych.
Drugi powód to zamiłowanie do „winylowej” muzyki. Jak tak teraz patrzę, to chyba od zawsze wolałem słuchać muzyki, którą można było „dotknąć”. Lubiłem trzymać te płyty w rękach, stawiać je na półce i patrzeć na nie. Ba, nie przeszkadzało mi nawet to, że zbierał się na nich kurz. Mogłem korzystać z tej muzyki, kiedy tylko naszła mnie ochota i nie musiałem się zastanawiać, jak długo jeszcze „bateria” wytrzyma. Czy to oznacza, że jestem jakimś zdeklarowanym wrogiem muzyki zapisywanej i przechowywanej w wersji elektronicznej? A skąd! Tylko trochę boli mnie, gdy widzę, jak moi rówieśnicy, którzy tak jak ja kupują płyty, płacą za wersję CD o wiele mniej ode mnie (wytwórnie zarabiają na mnie krocie). Dlaczego mimo wszystko kupuję analogi? Ano dlatego, ponieważ uważam, że muzyka elektronicznie zapisana nie ma duszy. A ja posiadam w domu parę takich winyli, które traktuję jak relikwie świętych i niczym gorliwy wyznawca chcę mieć ich coraz więcej.
Myślę, że przekonałem was, że nie mam za wiele wspólnego z typowym hipsterem. Jeśli już, to uważam się za hipstera w takim samym stopniu jak większość ludzi na ziemi – po prostu szanuję sprawy dla mnie ważne i wyjątkowe. Zatem pewnie teraz już rozumiecie, dlaczego ubawiłem się, gdy usłyszałem podczas wspomnianej na początku tekstu rozmowy, że „winyle to kupują teraz tylko poszukujący przygód hipsterzy”.
Grafika:
Komentarze [2]
2016-09-09 10:17
Ja po prostu założyłem memawkę
2016-04-20 21:56
Jimmiego Hendrixa*
stoner rockowego*
pozdrówy
- 1