Kiedy nikt nie może wygrać
W styczniu 1702 roku królowa Anna, ostatnia z dynastii Stuartów, obejmuje brytyjski tron, ale z czasem traci zmysły. Realną władzę na dworze sprawuje jednak, mieszkająca z Anną, autorytarna przyjaciółka z dzieciństwa, a teraz jej kochanka, Sarah Churchill (jej potomkiem w prostej linii był dwukrotny premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill). Królowej na każdym kroku towarzyszy 17 królików, które wypełniają jej pustkę po każdej z niedonoszonych ciąż lub po śmierci jej dzieci (Anna dwanaście razy poroniła, a żadne z piątki urodzonych przez nią dzieci nie dożyło niestety wieku dorosłego). Ten królewski duet, jakkolwiek niezwykły, zostaje zakłócony przez przybycie do pałacu dalekiej kuzynki królowej Anny, Abigail Hill, która również pochodziła z arystokratycznego rodu. Ta, wkupując się w łaski monarchini, wciela jednak w życie swój perfidny plan. Robi, co tylko możliwe, by przywrócić utraconą chwałę swemu rodowi. Początkowo, nie podejrzewająca niczego Sarah, udziela jej nawet pomocy, ale szybko udaje jej się przejrzeć ten niecny plan. W tym samym czasie rozpoczyna się wojna z Francją o kolonialną hegemonię oraz sukcesję w Hiszpanii. Zubożali poddani głodują, ale na dworze toczy się bezwzględna walka pomiędzy Sarą i Abigail o miejsce pierwszej królewskiej faworyty…
Tak pokrótce może przedstawić fabułę najnowszego i chyba najbardziej przystępnego filmu greckiego reżysera Jorgosa Lanthimosa pt.„Faworyta”, którego nominowano do Oscarów w aż 10 kategoriach, choć ostatecznie otrzymał tylko jedną taką nagrodę (Olivia Colman - najlepsza aktorka pierwszoplanowa). Napisałam przystępnego, bo znając kilka jego filmów, uważam, że tym razem przedstawił tę inspirowaną autentycznymi wydarzeniami historię stosunkowo klarownie i bez większych udziwnień, co ma w zwyczaju. Na szczególne uznanie zasługują według mnie jednak przede wszystkim aktorki, wcielające się w postacie głównych bohaterek (Olivia Coleman jako Annę Stuart, Emma Stone jako Abigail Hill i Rachel Weisz jako Sarah Churchill). Między tymi postaciami na ekranie zachodzi jakaś magia. Każda z nich odgrywa tu bardzo znaczącą rolę. Każda ma swoje cele, marzenia, mocne strony oraz liczne słabości. Dzięki temu tocząca się między nimi nieustająca rywalizacja jest wartka, prawdziwa i naprawdę wyrazista. Absolutnie fenomenalną kreacją zaliczyła jednak Olivia Coleman, która miała do zagrania bardzo skomplikowaną, wielowymiarową postać, a zatem i cały wachlarz emocji, co zrobiła zresztą po mistrzowsku. Jak się łatwo domyślić, na dworze wszyscy zabiegali o jej względy, choć ona sama była dziecinna, kiepsko wykształcona, a więc mocno nieudolna, a przy tym kapryśna. Swoim nieszablonowym zachowaniem budziła najczęściej szok lub odrazę. Jednak widzimy tu również momenty, w których pokazuje, że jest świadoma swojej pozycji oraz takie, kiedy nie sposób jej nie współczuć. To zasługa doskonałej gry Coleman, która potrafiła samym wyrazem twarzy zagrać całą gamę emocji. Moim zdaniem to rola jej życia i absolutnie słusznie została doceniona przez często bardzo mało obiektywnych jurorów Amerykańskiej Akademii Filmowej. Rywalizacja na ekranie Weisz i Stone również była według mnie warta docenienia, ale niestety żadna z tych aktorek nie wygrała ani Oscara ani Złotego Globa (obie otrzymały nominacje w kategorii aktorka drugoplanowa w obu tych konkursach).
Kolejnym mocnym punktem „Faworyty” są zdjęcia - absolutnie nieszablonowe. Operator Robby Ryan, także nominowany do Oscara w kategorii zdjęcia, w zasadzie robi tu, co chce, wykorzystując z reguły bardzo niekonwencjonalne środki. Często widzimy ujęcia wykonywane od dołu (co ma uświadamiać wodzowi, kto w danym momencie ma przewagę) i rzadko spotykane w historyczno-kostiumowym kinie perspektywy. A do tego wszystkiego bardzo często korzysta z tzw. „rybiego oka”, czyli obiektywu, który pokazuje co prawda szeroką perspektywę, ale przy tym specyficznie zniekształca trochę obraz (jak odbicie w szklance). Filmy osadzone w epoce są zazwyczaj bardzo „bezpieczne” operatorsko, ale to nie jest taki przypadek. Warto wspomnieć o również o oświetleniu. Lantimos lubi kręcić swoje filmy tylko przy wykorzystaniu światła naturalnego. Stąd jasne, dzienne światło, zalewające pomieszczenia przez ogromne okna, albo całe rzędy świec, które migoczą i nierównomiernie oświetlają ludzkie twarze.
Jorgos Lantimos to młody, grecki reżyser, który dał się już dobrze poznać kinomanom z takich właśnie specyficznych obrazów („Kieł”, „Lobster” czy „Zabicie świętego jelenia”). W filmach tworzy zawsze jakiś dziwaczny klimat, nie przywiązuje większej wagi do dialogów, które są u niego zazwyczaj pozbawione emocji, a wszystko okrasza dodatkowo jakimś dziwnym, suchym humorem. To typowo studyjne kino. „Faworyta” jest jednak nieco inna, mniej „lantimosowa”. Złożyło się na to zapewne kilka czynników. Po pierwsze to nie on odpowiada tu za scenariusz. Poza tym to produkcja hollywoodzka, co sprawia, że musi być bardziej przestępna dla szerszej publiczności. Ja, jak wspomniałam powyżej, oglądałam już dwa jego filmy „Lobstera” (2015) i „Zabicie świętego jelenia” (2017). Nie zamierzam też ukrywać, że oba nie przypadły mi do gustu. Zażenowanie absurdalnością przedstawionych sytuacji oraz poczucie zmarnowanego czasu towarzyszyło mi podczas obu tych projekcji. Nie raz zadawałam też sobie pytanie - o co tutaj właściwie chodzi? Z „Faworytą” też tak miałam. Jeśli liczycie na przyjemny seans po ciężkim dniu, to zdecydowanie nie będzie to dobry wybór, bo to specyficzny film i zwyczajnie nie każdemu się spodoba.
Bohaterowie momentami się zagrywają, np. w scenie menueta, który wygląda trochę tak, jak karykatura walk gladiatorów lub występ rodem ze współczesnego talent show pokroju „Mam talent!”, a nie jak taniec dworski. Między pełnymi patosu formułkami grzecznościowymi, co rusz pada jakiś wulgaryzm… i w zasadzie nikt nie zwraca na to uwagi. Czytałam, że niektórzy widzowie postrzegają ten film jako bardzo zabawny, ale mnie bynajmniej nie rozbawił. Poza tym postaci poruszają się tu jakoś nienaturalnie, jak kukły i są ucharakteryzowane w sposób cyrkowy, nie do końca wierny historycznie. Jest tu również kilka wręcz obrzydliwych scen. Wiem, że jest to zamierzone działanie, ale ja tego nie kupuję.
„Faworyta” pokazuje jednak wybornie jedno, a mianowicie to, jak wielkim bagnem jest władza. Lantimos zamknął swoje postaci w złotej klatce, w której nikt nie zaprząta sobie głowy problemami zwyczajnych ludzi, w których rękach leży los Imperium, skupiając się jedynie na tych, którzy folgują na każdym kroku swoim popędom. I tak w tej wspomnianej złotej klatce obserwujemy absurdalne wyścigi kaczek, czy też obrzucanie się przez panów arystokratów pomidorami. Na początku filmu akcja jest stosunkowo dynamiczna i sporo widzowi obiecuje, ale to się szybko kończy. Fabuła zwalnia tak, jakby reżyserowi brakło pomysłu, co właściwie może zrobić ze swoimi bohaterami. Bardzo możliwe, że wpływ na to miało rozdzielenie głównych bohaterek, bo ten specyficzny tercet gra najlepiej razem. Gdyby nie finał, to wyszłabym z seansu niezadowolona. Na szczęście bywają takie zakończenia, które powalają na kolana i przez długie godziny nie można przestać o nich rozmyślać. Tak jest właśnie z „Faworytą”. Dopiero finał uświadamia, jak przemyślany i wielowymiarowy jest to film oraz że można, a nawet trzeba czytać go na wiele sposobów (nawet sprzecznych ze sobą). W erze blockbusterów warto chyba jednak czasem sięgnąć do takiego wizjonerskiego kina.
Grafika:
Komentarze [2]
2019-04-08 11:11
Temat ciekawy ale film faktycznie dziwny i mnie także zmeczyl.
2019-04-06 17:23
Oglądałem i to zdecydowanie nie moje klimaty, ale recenzja bardzo na plus.
- 1