Kochała muzykę nad życie
Nowy York, lata czterdzieste ubiegłego wieku. Widownia Carnegie Hall wypełniona po brzegi przedstawicielami miejskiej śmietanki towarzyskiej. Niektórzy widzowie niecierpliwie spoglądają na zegarki, nie mogąc doczekać się chwili, gdy na scenie pojawi się oczekiwana z ogromnym zainteresowaniem artystka. W końcu kurtyna idzie w górę, a oczom zaskoczonych widzów ukazuje się niemłoda, pulchna, ubrana w obcisły strój (obwieszony setkami cekinów) i nosząca ogromną, lśniącą biżuterię Boska Florence, zwana najgorszą śpiewaczką świata. Ludzie przecierają oczy ze zdumienia. Niektórzy zaczynają chichotać. Jednak już po chwili milkną wszelkie szepty i chichoty. Widzowie wstrzymują na moment oddech, by po chwili, wraz z pierwszymi wyśpiewanymi przez artyskę dźwiękami, ryknąć salwą śmiechu.
Florence Foster Jenkins przyszła na świat w 1868 roku w Pensylwanii. Urodziła się w bogatej rodzinie adwokackiej. Była uwielbiana przez ojca i rozpieszczana przez niego do granic możliwości. Od wczesnego dzieciństwa kochała muzykę (pobierała nawet lekcje gry na fortepianie), choć ta nie odwzajemniała tego uczucia. Nie wiadomo dlaczego uważała, że ma talent. Oczywiście wszyscy dookoła niej byli odmiennego zdania, ale nikt nie odważył się jej tego powiedzieć. W wieku 17 lat zażyczyła sobie, by ojciec wysłał ją w podróż do Europy, gdzie mogłaby dokształcić ten swój, jak to miała w zwyczaju mówić, cudowny dar. Była przyzwyczajona do tego, iż każda jej zachcianka jest przez ojca spełniana, dlatego oczami wyobraźni widziała już siebie, jak podróżuje po Europie jako światowej sławy śpiewaczka i pianistka. Tym razem jednak musiała przeżyć ogromne rozczarowanie, gdyż kochający ją ojciec nie zgodził się na ten jej wyjazd, bo uznał to za zwykły kaprys, który może źle wpłynąć na przyszłość jego córki. Poza tym zaplanował już jej życie u boku bogatego dżentelemena. Rozgoryczona Florence zbuntowała się, uciekła z domu i mimo sprzeciwu rodziny poślubiła doktora Franka Thorntona Jenkinsa. W Filadelfii, gdzie osiedli po ślubie państwo Jankins, układało się im początkowo bardzo dobrze. Florence prowadziła dom, nie pracowała i grała sobie często na pianinie, licząc, że mąż dostrzeże jej muzyczny talent i zafunduje jej lekcje u najlepszych nauczycieli śpiewu. Jednak Jenkins twardo stąpał po ziemi i mimo jej starań nie zamierzał spełniać takich fanaberii. A zatem związek ich szybko się rozpadł. Kolejny okres w życiu Florence nie wyglądał już tak dobrze. Została sama i bez grosza przy duszy. Zaczęła zarabiać jako nauczycielka gry na fortepianie. Poza tym dowiedziała się, że jej były mąż chorował na syfilis, którym niestety i ona się zaraziła, z czym zmagała się już do końca życia.
Życie Florence odmieniło się niespodziewanie w roku 1909. W tym to czasie zmarł bowiem jej ojciec i pozostawił jej pokaźny spadek. Wyprowadziła się wiec z obskurnej nory, w której pomieszkiwała, wprost do olśniewających apartamentów w Nowym Yorku. Zaczęła zapraszać do siebie najlepszych nauczycieli śpiewu, których sowicie opłacała za ich trud. W tym czasie poznała 33-letniego aktora estradowego St. Clair Bayfilda, z którym szybko się zaprzyjaźniła, czyniąc go także swoim menadżerem. Florence była do niego tak przywiązana, że nazywała go nawet publicznie swoim mężem. Bayfild początkowo był z Foster-Jenkins wyłącznie dla pieniędzy i wygodnego życia, ale z czasem pokochał tę swoją szaloną przyjaciółkę, czyniąc ją członkinią i założycielką wielu muzycznych klubów. W tych to klubach Florence stawiała pierwsze kroki, prezentując swoje wokalne umiejętności. I choć te jej popisy przypominały bardziej mecznie kozy, to przyjaciele pani Jenkins (a raczej jej pieniędzy), zachwalali jej sopran koloraturowy (bo Florence uważała, że takim właśnie głosem dysponuje). I tak jej apetyt na występy przed coraz większą publicznością rósł z każdym dniem. Dzięki operatywności nieocenionego Bayfilda (a w zasadzie dzięki swoim pieniądzom) Florence wystąpiła już wkrótce na kilku bardzo znanych scenach operowych i nagrała kilka płyt. Nie muszę chyba dodawać, jak kończyły się zazwyczaj te jej recital, choć jej przyjaciel, chcąc sprawić jej przyjemność zawsze opłacał sporą grupę klakierów. Niestety, jej koncert dla nowojorskiej elity był totalną klapą. Wydawało się, że fala krytyki, która na nią spadła, zamieni jej życie w piekło. Ale nie. Ona pozostawała do końca swoich dni głucha na wszelką krytykę i miażdżące recenzje, a czytała tylko te pozytywne, które zamawiał, i za które płacił zawsze jej przyjaciel.
Czy była artyską? Chyba jednak tak, bo dostarczała ludziom rozrywki, a jej koncerty cieszyły się wszędzie wielką popularnością i zawsze miały pełną widownię (bilety były wyprzedawane zazwyczaj na wiele tygodni przed koncertem). Warto jeszcze dodać, że jej recitale składały się głównie ze standardów operowych Mozarta, Verdiego oraz Straussa, jak również utworów Brahmsa i „Clavelitos” Valverde Sanjuána, stanowiących jej ulubiony materiał na bisy. Mimo wielkiego popytu na koncerty tej niezwykłej śpiewaczki, występowała ona przede wszystkim w ulubionych miejscach oraz raz do roku w sali balowej hotelu Ritz-Carlton w Nowym Jorku. Co ciekawe doczekała się także swoich fanów, do grona których zaliczali się między innymi włoski śpiewak operowy Enrico Caruso i kompozytor Cole Porter. Czy Florence naprawdę nie słyszała, jak koszmarnie brzmi? A może była aż tak pyszna i tak bardzo kochała muzykę, że wolała wyprzeć brak wzajemności z jej strony? Tego się już raczej nie dowiemy.
Artystka, bo chyba jednak mimo braku talent wokalnego możemy ją tak nazwać, zmarła w wieku 76 lat w swojej rezydencji. Umarła szczęśliwa, pokazując nam wszystkim, że każde marzenie, choćby nie wiadomo jak szalone, może się spełnić, jeśli człowiek jest wystarczająco mocno zdeterminowany.
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?