Miłość w czasie choroby
2 października 2015 roku miał swoją polską premierę film Bartosza Prokopowicza „Chemia”. To tragiczna opowieść oparta na biografii Magdaleny Prokopowicz, założycielki fundacji Rak’n’Roll, która zmarła w wieku 35 lat, po ośmiu latach dramatycznej walki z rakiem. Reżyser tego obrazu powiedział w jednym z wywiadów udzielonych przed premierą filmu, że widzowie nie powinni oczekiwać biografii jego żony, bo nie jest jeszcze na to gotowy.
To bardzo smutna historia o powolnym umieraniu. Reżyser podjął tu jednak próbę opowiedzenia o cierpieniu i ludzkim dramacie inaczej niż poprzez łzy. Czy mu się to udało? Moim zdaniem nie za bardzo, bo trochę przedobrzył. W tym filmie jest po prostu wszystkiego za dużo, stąd chaos, brak smaku i stylu. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie skorzystał z modnych obecnie filmowych zabiegów, tworząc w konsekwencji ni to mozaikę, ni teledysk. To, co ostatecznie powstało, sprawia wrażenie chaotycznego zlepku. Znalazło się więc w tym obrazie miejsce zarówno dla animacji, romantycznej komedii, musicalu jak i filmu obyczajowego i trochę surrealistycznej alegorii, a wszystko okraszono jeszcze sporą dawką gorzkiej ironii. Wykorzystanie tych wszystkich elementów odebrało według mnie filmowi spójność przekazu.
Główna bohaterka, Lena (Agnieszka Żulewska), gdy dowiaduje się o tym, że jest chora na raka, poznaje Benka (Tomasz Schuchardt), zakochuje się i zaczyna z nim wspólne, szalone życie. Bardzo szybko decydują się wziąć ślub, po którym Lena dowiaduje się, że jest w ciąży. I wtedy wszystko się zmienia, a oboje muszą w ekspresowym tempie dorosnąć.
Właściwie film ten można by podzielić na dwie części. Pierwszą, przedstawiającą wariacką nieco miłość młodych ludzi i drugą, w której reżyser snuje opowieść o chorobie i cierpieniu głównej bohaterki. O dziwo pierwsza część nie przypadła mi do gustu. Była przesadzona i chaotyczna. Brakowało mi w niej pogłębionej psychologii postaci, realizmu, czegoś naturalnego i poruszającego. Po obejrzeniu pierwszych scen naprawdę miałam ochotę opuścić kino.
Druga część była znacznie lepsza, prawdziwsza i naprawdę wzruszała. Wszyscy widzowie na sali kinowej byli poruszeni do głębi dramatem głównej bohaterki, ale mnie to jednak nadal nie przekonywało. Nadal irytowały mnie niektóre pomysły reżysera (np. animacje pokazujące działalność komórek raka w organizmie) i jakieś takie nierzeczywiste dialogi. Czuło się, że wszystko to jest mocno naciągane. W sumie powstał typowy wyciskacz łez, a nie zgodnie z założeniem film mówiący o życiowej tragedii w możliwie nietragiczny sposób. To prawda, że Prokopowicz podjął się bardzo trudnego zadania, ale moim zdaniem zadanie to raczej go przerosło.
Film ratują jedynie kreacje odtwórców głównych ról, Agnieszki Żulewskiej i Tomasza Schuchardta. Bez wątpienia dla obojga było to spore aktorskie wyzwanie. Mnie bardziej podobała się Agnieszka, która udowodniła, że jest jedną z bardziej uzdolnionych aktorek młodego pokolenia. Scena, w której odwrócona twarzą do lustra zmienia sobie opatrunki, rzeczywiście wbijała w fotel. I tylko dzięki tej parze nie uznam tego obrazu za porażkę.
Wybierając się do kina, spodziewałam się jednak czegoś więcej niż typowego wyciskacza łez. Szanuję Prokopowicz za to, co zrobił, bo w końcu w trudnym dla siebie okresie życia podjął mimo wszystko próbę znalezienia odpowiedzi na kilka nurtujących go pytań. Chciał pokazać chorobę tak, aby cierpienie nie wyglądało tandetnie i opowiedzieć tragiczną historię własnej żony nie szantażując przy tym widza emocjonalnie, ale środki, po które sięgnął, zdecydowanie mu w tym nie pomogły. Emocje wzięły ostatecznie górę. A może zabrakło mu doświadczenia? Kto wie, co zrobiłby z tej historii doświadczony reżyser, który miałby do niej dystans? Nie żałuję naturalnie, że wydałam na bilet 11 złotych, ale jestem przekonana, że film ten może wywołać w widzach krańcowe uczucia. Jednych być może zachwyci, a innych zdecydowanie odrzuci. Ja znalazłam się w tej drugiej grupie.
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?