Opowieść o ludzkiej kondycji
Początkowo nie planowałem recenzowania filmu „Wieża. Jasny dzień”, ze względu na fakt, że jest to kino specyficzne. To film z gatunku tych, których nie wolno oceniać tylko na podstawie tego jakie są, bo w ich przypadku o wiele ważniejsze jest to, o czym traktują. Film Jagody Szelc, młodej polskiej reżyserki, stawia bowiem ważne pytania, porusza trudne tematy i tym samym wprowadza w duszy widza niepokój i zmusza go do głębokiej refleksji nad sobą i stanem ludzkiej kondycji. Widziałem ten film już jakiś czas temu, ale nadal nie jestem pewien, czy właściwie zrozumiałem jego przesłanie. Ba, pozostawił we mnie tak mieszane uczucia, że nie potrafię dziś jednoznacznie określić, czy mi się podobał czy też nie. Jedno jest wszak pewne. Nie jest to film, o którym da się zapomnieć, a wiele scen zapada głęboko w pamięć i porusza do głębi.
Z kinem artystycznym często jest taki problem, że twórcy popadają w manierę i tworzą sztukę dla sztuki, w wyniku czego ich dzieło staje się kompletnie niezrozumiałe bądź też zbyt trudne w odbiorze dla przeciętnego widza. Za przykład takiego właśnie filmu może posłużyć choćby ostatnie dzieło Katarzyny Rosłaniec pt. „Szatan kazał tańczyć”. Tak to już jest, gdy twórca zbyt mocno skupi się na tworzeniu ukrytych metafor i przemycaniu wyszukanych paraboli, niż na opowiadaniu historii. Gdy udaje, że chce powiedzieć coś więcej, niż naprawdę mówi. Nie twierdzę, że każdy film ma być prosty i łatwy w percepcji, ale prawda jest też taka, że kinowa publiczność najchętniej łyka schematy. Obrazy niszowe ogląda zazwyczaj garstka kinomanów.
„Wieża. Jasny dzień” posiada wiele znamion kina artystycznego. Sama reżyserka określiła swój film mianem kina filozoficznego, zaznaczając od razu, że nie interesowało jej w żadnym wypadku opowiadanie historii. Fabuła jest więc u niej jedynie pretekstem, który ma ułatwić widzowi dotarcie do szerszej prawdy. Używa za to licznych symboli, co sprawia, że ów widz zaczyna czuć się zdezorientowany, no bo przecież ma świadomość, że taki zabieg musi mieć jakiś sens, a on go jakoś nie dostrzega. No tak, ale czy bez opowiadania interesującej, spójnej historii można jednak stworzyć dobry film?
Film Jagody Szelc zaczyna się w momencie, kiedy do Muli przyjeżdża jej brat z żoną i jej młodsza, od dawna niewidziana siostra Kaja (biologiczna matka Niny, dziewczynki, którą opiekuje się starsza z sióstr, Mula). Rodzina spotyka się w związku z pierwszą komunią ww. dziewczynki. Już pierwsze rozmowy członków rodziny zagęszczają atmosferę. Dochodzi do wydarzeń, które trudno wyjaśnić. Niebawem okaże się także, że istniej znacznie ważniejszy powód, dla którego w domu Muli pojawiła się Kaja…
Reżyserka od pierwszych kadrów bawi się z widzem, zmieniając co chwilę konwencje. Gdy spodziewamy się dramatu rodzinnego, dostajemy scenę rodem z horroru, by już po chwili oglądać coś na wzór dramatu psychologicznego. W sumie oglądamy jednak jakąś psychodramę, rozgrywającą się w czterech ścianach małego domu na wsi. Tak więc przez cały film pani Jagoda pokazuje nam psychologiczne relacje pomiędzy zgromadzonymi w domu na odludziu członkami rodziny.
Moim zdaniem film może zainteresować. Lokalizacje zostały doskonale wybrane i wyglądają świetnie. Dialogi są bardzo żywe i brzmią naturalnie. Akcja jest wprawdzie kameralna i raczej powolna, ale wypełniona wewnętrzną energią. Reżyserka porusza różne tematy (np. ideowej pustki przykrywanej pozą katolicyzmu), nie podsuwając jednak widzowi żadnego klucza, który pozwoliłby mu je jakoś te wszystkie wątki sensownie połączyć. Na ekranie oglądamy głównie aktorów, których do tej pory nie oglądaliśmy w innych produkcjach. Ci spisują się bardzo dobrze, kreując interesujące postaci. Szczególną uwagę zwracają odtwórczynie ról głównych Anna Krotoska (mula) i Małgorzata Szczerbowska (Kaja). Artur Krajewski w roli księdza również jest bardzo przekonujący. Montaż jest dynamiczny. Dominują ujęcia kręcone z ręki i często obserwujemy najazdy na twarze bohaterów.
Nie zamierzam jednak wam ułatwiać i przedstawiać swojej interpretacji tego dzieła. Głównie dlatego, że każdy może odebrać je zupełnie inaczej. Jednak trudno nie znaleźć w tym obrazie licznych aluzji do obecnego stanu człowieczeństwa. Film nie ma jednak ambicji wytykania ludziom błędów i moralizowania, za to autorka wypowiada na głos swoje przeczucia i próbuje przestrzec przed jakimś zbliżającym się jutrem, dzięki czemu film zaczyna pełnić funkcję jakby przepowiedni. Moim zdaniem to ciekawy reżyserski debiut. Można go odebrać na poziomie czysto zmysłowym albo pobawić się w głębsze interpretacje, gdyż przez cały film widzimy, że coś tu jest nie tak, coś nie gra, ale nie wiemy jednak co, dlatego też czujemy jakiś wewnętrzny niepokój. Ta konsekwentnie budowana atmosfera zostaje z widzem jeszcze długo po seansie, wprowadzając go w kontemplacyjny i przygnębiający nastrój, a ostatnie kadry prędko nie znikną z waszej pamięci.
Uważam jednak, że warto wybrać się do kina na film „Wieża jasny dzień”, by na własnej skórze poczuć specyficzny klimat tego obrazu i poznać niezwykle przewrotne zakończenie.
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?