Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Spotkanie po latach   

Dodano 2013-09-15, w dziale opowiadania - archiwum

Doktor Stefan Kozłowski siedział przy biurku w swoim gabinecie. Beznamiętnym wzrokiem wpatrywał się w krople deszczu, które rysowały na okiennej szybie wymyślne wzory. Jego dyżur zbliżał się ku końcowi. Był wysokim, szczupłym mężczyzną. Miał pooraną zmarszczkami, chudą twarz, głębokie, błękitne oczy, a gęste - pomimo podeszłego wieku - siwe włosy wciąż poprzetykane były ciemnymi nitkami. Ten doskonały w swoim fachu lekarz był człowiekiem flegmatycznym i melancholijnym. Często zamyślony, nieobecny duchem, zdawał się zwracać na otaczający go świat niewielką uwagę.

/pliki/zdjecia/upa1.jpg

Z zamyślenia wyrwał go sygnał zbliżającej się karetki. Jednym łykiem dopił kawę i energicznie podniósł się z fotela. Wychodząc z gabinetu słyszał dobiegające z parteru przytłumione krzyki. Gdy znalazł się na korytarzu, podbiegła do niego jedna z pielęgniarek.

- Panie doktorze, wzywają pana na OIOM, do sali 102. Przywieziono pacjenta, to starszy mężczyzna, zasłabł na plaży. Był sam. Pogotowie wezwali przypadkowi przechodnie.

Po wejściu do wskazanej sali Kozłowski ujrzał swoich współpracowników ubranych w białe kitle, stojących już wokół łóżka, na którym leżał pacjent. Kozłowski zbliżył się do nich i spojrzał na podpiętego do respiratora mężczyznę. Nagle drgnął i zaczerpnął gwałtownie powietrza. Twarz chorego zdawała mu się kogoś przypominać. Za dużo o tym myślisz, zaczynasz mieć omamy - powiedział sobie. Nie mógł jednak wyzbyć się dziwnego uczucia, że doskonale zna leżącego przed nim mężczyznę. Serce zaczęło mu bić nieco szybciej, gdy lekko drżącym głosem pytał współpracowników o stan pacjenta. Odpowiedzi udzielił mu jeden z najmłodszych lekarzy w ośrodku, doktor Piasecki:

- Jeszcze nie odzyskał przytomności, ale jego stan jest stabilny. Wydaje nam się, że może cierpieć na jakąś przewlekłą chorobę. Zleciliśmy już najważniejsze badania i za kilka godzin powinny być wyniki. W każdym razie w tym momencie z pewnością nie ma bezpośredniego zagrożenia życia.

Kozłowski odetchnął z ulgą, jednak zagadkowe uczucie, że spotkał już kiedyś tego mężczyznę, nie pozwalało mu odzyskać spokoju. Gdy po zakończonym dyżurze wrócił do domu, usiadł przy kuchennym stole i oparł głowę na rękach. Wspomnienia dawnego, odebranego mu życia zaczęły wracać ze zdwojoną siłą. Miał wrażenie, jakby przerwana została tama, a potok zapomnianych uczuć, miejsc i postaci uderzał w niego teraz z pełnym impetem. Zagłębiał się coraz bardziej w przeżywane po raz kolejny w wyobraźni sceny, starając się odnaleźć odpowiedź na pytanie: czy rzeczywiście zna przywiezionego do szpitala mężczyznę? Niespodziewanie, jakby podświadomość podawała mu rozwiązanie dręczącej go zagadki, przed oczami Kozłowskiego pojawiła się ze wszystkimi detalami twarz, którą niegdyś widywał każdego dnia. Nie miał już żadnych wątpliwości. Ciałem doktora wstrząsnął dreszcz, a na czoło wystąpił zimny pot. Po upływie tylu lat, kiedy wydawało się, że w jego życiu nie zdarzy się już nic znaczącego, ponownie spotkał Witalija Maksyma – człowieka będącego symbolem i nieodłącznym elementem świata, z którego utratą Kozłowski nie mógł się pogodzić, i jednocześnie jednego z ludzi, którzy mu ten świat odebrali.

/pliki/zdjecia/upa2.jpg

Stefan Kozłowski urodził się w okolicach Lwowa. Jego rodzina, choć pieczętowała się herbem, posiadała niewiele więcej ziemi od bogatych chłopów. Kozłowscy mieszkali w niewielkim, murowanym dworku szlacheckim i utrzymywali się z pracy na roli. W wieku ośmiu lat poznał Witalija Maksyma. Uwielbiali spędzać z nim czas. Rozumieli się doskonale. Ich kontakt nie urwał się nawet wtedy, gdy Stefan, wzorem ojca, poszedł do szkoły średniej do Lwowa. Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że bardziej od wiejskich krajobrazów, rodzinnego domu, a nawet rodziców, brakuje mu towarzystwa przyjaciela – Witalija. Często pisywał do niego listy, a kiedy ten wracał na wakacje do ziemiańskiego dworku, na powrót stawali się nierozłączni.

Niedługo później rozpoczęła się II wojna światowa. Stefan brał udział w obronie Lwowa. Przyzwyczajonemu do sielskiego, wiejskiego życia chłopcu trudno było odnaleźć się w sytuacji nieustannego, śmiertelnego zagrożenia. Konieczność zabijania ludzi była dla niego traumatycznym doświadczeniem. W czasie potyczek działał mechanicznie, instynkt podpowiadał mu, że jeśli nie będzie strzelał, sam niechybnie zginie, jednak kiedy po zakończeniu kolejnych walk widział leżące bez życia ciała żołnierzy Armii Czerwonej, i zdawał sobie sprawę, że niektórzy z nich mogli polec od jego kul, miał ochotę osunąć się na kolana i rozpłakać jak dziecko. Po poddaniu miasta żołnierzy zamknięto w obozie. Stefanowi udało się z niego szczęśliwie uciec, bo pilnujący ich oficer pomylił się w liczeniu, pomijając Kozłowskiego. Dzięki temu, kiedy opuścił obóz, nie wysłano za nim od razu pogoni.

Po kilkutygodniowym, wyczerpującym marszu dotarł do celu swojej wędrówki. Trudno opisać ulgę Stefana, gdy zobaczył członków rodziny wychudłych, przestraszonych, ale całych i zdrowych. Przez kilka dni leżał w łóżku, zbyt słaby nawet na rozmowy z bliskimi. Gdy tylko odzyskał siły, zapragnął zobaczyć się z Witalijem. Ojciec powiedział mu jednak, że jego przyjaciel jest podejrzewany o kontakty z grupą Ukraińców, organizujących ataki na ludność polską.

Lodowaty dreszcz przeszył Stefana. Co prawda nie wierzył, że Witalij mógł zabijać niewinnych ludzi, jednak rozmowa z ojcem napełniła go niepokojem, który powiększył się po tym, jak jeden z sąsiadów ostrzegł Kozłowskich, że ich wieś może być celem kolejnego ataku. Namawiał ich do ucieczki. Ojciec Stefana nie zamierzał jednak zastosować się do tej rady. Stefan popierał swego rodzica w jego decyzji o pozostaniu. Tak bardzo tęsknił za domem w czasie pobytu w obozie jenieckim, że myśl o ponownym opuszczeniu rodzinnego gniazda napawała go rozpaczą. Podobnie jak jego ojcu, młodemu Kozłowskiemu wydawało się, że pogłoski o popełnianych przez Ukraińców zbrodniach są mocno przesadzone. Niedługo miał jednak przekonać się o swoim błędzie.

/pliki/zdjecia/upa3.jpg

Stefan Kozłowski obudził się gwałtownie. Ktoś szarpał go za ramię. Przetarł oczy i ujrzał nad sobą parobka, Bogdana.

- Stefan, przyszli! Chodź za mną, tylko cicho! –mówił drżącym od emocji, ostrym szeptem.

Tylnymi drzwiami wydostali się szybko z dworu i ukryli w pobliskim zbożu, skąd widać było wydarzenia rozgrywające się przed domem Kozłowskich. Kilku mężczyzn biło kolbami karabinów leżącego na ziemi człowieka. Inny, z nożem w dłoni, zbliżał się do kobiety, próbującej wyrwać się z uścisku jego towarzysza. W tym momencie ktoś podpalił dwór. Płomień rzucił światło na twarze znajdujących się przed budynkiem osób. Stefan rozpoznał dwie z nich. Krzyczącą kobietą była jego matka. O płot opierał się natomiast Witalij Maksym.

W pierwszej chwili Stefanowi wydało się że śni. Poczuł się, jakby zdrętwiało mu całe ciało, nie był w stanie wykonać ruchu. Dopiero po chwili zapłonął w nim gniew tak straszny, że wydało mu się, że zaraz eksploduje, jakby organizm miał nie poradzić sobie z tak silnym uczuciem. Pragnął tylko jednego: wybiec z ukrycia i rzucić się na morderców, uratować swoją rodzinę, a potem z rozkoszą zadawać agresorom ból tak wielki, jaki on sam w tym momencie czuł. Po raz pierwszy w życiu zapragnął czyjejś śmierci. Poderwał się na nogi. Czujny Bogdan chwycił go jednak wpół i dłonią zakneblował mu usta. Padli na ziemię. Stefan wił się, wyrywał, chciał pomóc rodzinie, chciał zabijać wrogów. Parobkowi jakimś cudem udało się go jednak utrzymać.

- Już im nie pomożesz. Już nic nie można zrobić... – powtarzał łamiącym się głosem.

Ukraińcy odeszli nad ranem, lecz Bohdan i Stefan opuścili kryjówkę dopiero w godzinach popołudniowych. Pochowali ciała rodziców Kozłowskiego, a także innych Polaków zamordowanych w czasie tego ataku. Potem wyruszyli na zachód. W rejonach kielecczyzny natknęli się na oddziały partyzanckie, do których się przyłączyli. Po wojnie Stefan dokończył szkołę średnią w Kielcach i zdał na medycynę. Po studiach skierowano go do pracy w małym szpitalu na Pomorzu Zachodnim. Ożenił się, urodziła mu się córka. Zobojętniał jednak na wszystko. Nie przeżywał właściwie żadnych emocji.

***

Doktor Stefan Kozłowski obudził się przy kuchennym stole w swoim pomorskim domu. Był wieczór. Gdy tylko przypomniał sobie, kogo przywieziono tego przedpołudnia do szpitala, poczuł w sobie ostry przymus: musi go zobaczyć.

Nie pamiętał, jak gwałtownym pchnięciem otworzył drzwi sali.

- Dzień dobry, Witaliju – rzekł zaskakująco spokojnym głosem.

Ukrainiec gwałtownie podniósł się na łóżku i oparł na łokciach. Spojrzał na Kozłowskiego.

- To ty – powiedział cicho. - A więc żyjesz. - Martwi cię to? – zapytał Kozłowski.

/pliki/zdjecia/upa4.jpgWitalij nie odpowiedział. Przez chwilę obaj milczeli. Po chwili Stefan zadał pytanie, na które sam szukał odpowiedzi od chwili, kiedy zobaczył Witalija wśród członków bandy UPA. W jego głosie słychać było dojmującą rozpacz, ale równocześnie irracjonalną nadzieję, że możliwe jest jakieś cudowne, zaskakujące wyjaśnienie, które przyniesie choć częściową ulgę.

- Dlaczego?

Ukrainiec nie odzywał się jeszcze przez chwilę. Kiedy zaczął mówić, robił to nienaturalnie wolno, jakby zastanawiał się dogłębnie nad każdym słowem.

- Sam nie jestem pewien, dlaczego to zrobiłem. Wydaje mi się, że po prostu nie wytrzymałem tej całej sytuacji: ciągłego lęku, niepewności jutra. Wpływ na to miała jeszcze jedna rzecz – tu po raz pierwszy w czasie ich spotkania spojrzał Stefanowi prosto w oczy - twoje zniknięcie. Myślałem, że nie żyjesz. Docierały do nas informacje o mordach popełnionych przez sowietów na jeńcach. Wydawało mi się, że zostałem sam. Oni dawali mi poczucie celu w życiu, czułem się członkiem jakiejś zbiorowości Wszystko było takie nierealne. Kiedy powiedzieli mi o planowanym ataku na twoją wioską, najpierw nie wyobrażałem sobie, że mogę to zrobić. A potem… Sam wiesz najlepiej, co się stało… – głos mu się załamał. - Teraz mam raka. Został mi najwyżej miesiąc życia.

***

Nieliczne, rude liście trzepotały na drzewach, kiedy na małym, pomorskim cmentarzu kończyła się skromna ceremonia pogrzebowa. Jedyną osobą, która w nim uczestniczyła, był Stefan Kozłowski. Gdy ksiądz pospiesznym krokiem wracał już plebanię, doktor stał jeszcze przed grobem Witalija Maksyma i beznamiętnym wzrokiem patrzył na drewniany krzyż. Na zawsze pozostanie tajemnicą, o czym wówczas myślał. Po chwili odwrócił się i ruszył w kierunku domu.

Grafika:

Oceń tekst
  • Średnia ocen 4.7
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
Średnia ocena: 4.7 /17 wszystkich

Komentarze [1]

~mario
2013-09-17 21:52

W sumie naprawdę fajne opowiadanie, ale ja jednak wolę twoje teksty historyczne.

  • 1

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na słonia (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Artemis 27artemis
Hush 15hush
Hikkari 11hikkari

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry