Syryjskie qui pro quo
Konflikt w Syrii trwa już od około dwóch lat. Na początku był niespecjalnie dostrzegany przez media, przynajmniej w Polsce, bo wszystko działo się na dalekim Bliskim Wschodzie. Czas mijał, ofiar przybywało, a państwa ościenne przyjmowały tysiące rodzin. Ot, taka syryjska rzeczywistość. Głośno o tym konflikcie zaczęło być dopiero wówczas, gdy ofiar nie ubywało, a Bliski Wschód zaczął głośno domagać się od świata (czyt. Zachodu) jakiejkolwiek reakcji. Wtedy dopiero w polskich dziennikach informacyjnych zaczął przewijać się temat dziesiątek tysięcy ofiar zamachów, które trwały tam od miesięcy. Ale temat syryjski zdobył światowy rozgłos dopiero wtedy, gdy dyktator Syrii zagazował rzekomo przedmieścia własnej stolicy.
W zasadzie w Syrii tłuką się między sobą od lat 50. Co chwila ktoś w wyniku puczu przejmował władzę (raz stało się to nawet trzykrotnie w ciągu roku), wybuchały wojny świeczki niewarte, aż do władzy (też na drodze zamachu stanu) doszedł ojciec obecnego „tyrana” – Hafez Al-Asad. On sam wywodził się z mniejszości islamskiej – alawitów – ale przez swoje rządy starał się poprawiać byt Syryjczykom. Wprowadził m.in. szereg reform gospodarczych, wybudował działającą do dziś elektrownię wodną i zezwolił kobietom na głosowanie w wyborach. Oprócz tego jego reżim zakładał laicyzację i arabizację państwa, co przy ponad dziewięćdziesięcioprocentowym udziale muzułmanów i wysokim odsetku nie-Arabów w społeczeństwie mogło przysporzyć mu wielu wrogów. Na takowych liderów wykreowało się, znane z innych konfliktów w okolicach Bliskiego Wschodu, Bractwo Muzułmańskie, które uważało Asada za innowiercę. Jak na rządy niemal faszystowskie oraz charakterystykę regionu przystało, dyktator nie patyczkował się z opozycją. Hafez Al-Assad zmarł w 2000 roku na zawał, a władzę objął jego młodszy syn (starszy zginął w wypadku samochodowym. Baszar Al-Asad kontynuował dzieło ojca, więc ciągłość wydarzeń została zachowana: rządy twardej ręki, wiecznie niezadowolone Bractwo Muzułmańskie, represje na mniejszościach etnicznych. Bliski Wschód (a może Islam?) nie został widocznie stworzony do tego, żeby każdemu żyło się dobrze, dlatego można chyba nazwać dobrą sytuację, w której większości żyje się dobrze, a przynajmniej we względnym pokoju. Natomiast opozycji, która zabiega o swoje i tylko swoje prawa, strzelając z wysłużonych kałachów w powietrze lub paląc całe dzielnice nie sposób uniknąć.
Comingoutem syryjskiej codzienności były informacje o rzekomym zrzuceniu bomb chemicznych na ludność cywilną przez reżim Asada. Było to przekroczenie cienkiej „czerwonej linii” ustanowionej przez Obamę rok wcześniej. Amerykanie twierdzą, że posiadają „twarde dowody” na winę Asada, ale nie mogą ich ujawnić. Inspektorzy z ONZ nie mogli dotrzeć w miejsce skażenia, ponieważ najpierw nie mogli się jakoś zebrać, a gdy już to nastąpiło, to zostali ostrzelani przez snajpera. A gdy już dotarli na miejsce, było za późno, bo gaz się ulotnił. Dlatego winy prezydenta Syrii nie sposób udowodnić. Nie przeszkadzało to gorączkowym próbom Ameryki wyjść ze wszystkiego z twarzą i, jak w przypadku większości konfliktów na świecie, stać się globalnym policjantem wespół z Francją. Niestety, większości poważnych graczy ONZ nie udało się nakłonić do wysłania demokracji za pomocą pocisków Tomahawk i w rezultacie zaopiekować się syryjskimi złożami ropy, bo zapewne do tego by doszło. Teraz czarnoskóry prezydent USA, laureat pokojowej nagrody Nobla, tupie ze złością nogą, bo nie może zabijać Syryjczyków za zabijanie Syryjczyków.
Oczywiście z góry uznano, że to reżim jest wszystkiemu winny. Wszyscy litowali się nad biednymi powstańcami, widzieli zdjęcia namiotów z trzema pokoleniami uchodźców, nad którymi krążyło trzy pokolenia much. Panuje powszechna opinia, że jeśli mniejszość powstanie przeciwko większości, to znaczy, że była ona represjonowana przez 200 lat i w końcu nadszedł czas, by nakopać ciemiężycielowi siłą wszystkich narodów z USA na czele. Warto tu wspomnieć rosyjskie starowinki, które nadal zapalają świeczki na ołtarzykach Stalina. Niedawno opublikowany raport komisji ONZ ds. zbrodni wojennych w Syrii oznajmia, że obydwie strony konfliktu stoją za zbrodniami wojennymi. Baszar Al-Asad jak lew (Al-Asad to przydomek i oznacza właśnie lwa) broni wizji kraju, który budował jego ojciec, czyli w zasadzie nie najgorszej, biorąc pod uwagę inne kraje dotknięte tzw. Arabską Wiosną Ludów. Natomiast rebelianci to zlepek różnych narodów (także wyznań i grup politycznych) i każdy z nich ma własną wizję tego, co zrobi z Syrią po swoim zwycięstwie. Nie oszukujmy się, to Baszar Al-Asad ma za sobą wyszkoloną armię, sprzęt i potężnego sojusznika (Rosję), od którego dostaje systematyczne wsparcie militarne i gospodarcze. Rebelianci to w dużej mierze islamscy ekstremiści, którym nie podoba się, że Syria nie jest państwem wyznaniowym. Są tam też mniejszości etniczne (Kurdowie, Ormianie), mniej znaczące ugrupowania polityczne oraz bojówki Al-Kaidy. Nie okłamujmy się, rozszerzenie wpływów Al-Kaidy na Syrię nie było możliwe, przy konserwatywnych rządach Al-Asada, ale teraz terroryści widzą sporą szansę na odgrywanie znaczącej roli w tym regionie. Dlatego widać jak katastrofalne w skutkach może być wszelakie wtrącanie się do tej ich wewnętrznej wojny, a zwłaszcza wspieranie militarne „biednych powstańców”! Dlaczego w ślad za Obamą (który nie dotrzymując obietnicy ataku zostanie skompromitowany w oczach własnego narodu) uważamy buntowników za powstańców? Na dodatek wciska się reżimowi atak na swoich krajanów bronią chemiczną, co wydaje mi się całkowicie bez sensu.
„Twarde dowody” Ameryki na winę Al-Asada, które pozostają utajnione, to nie są dowody. Poza tym Baszar nie miał ŻADNEGO powodu, żeby atakować Syryjczyków gazem. Przecież ultimatum USA (czerwona linia) było jasne: w przypadku użycia broni chemicznej – idziemy na Syrię! To brzmi prawie jak prowokacja, a nikt przy zdrowych zmysłach nie wziąłby tego jako wyzwanie. Równie, a nawet bardziej prawdopodobne wydaje się, że to właśnie rebelianci użyli tej broni, żeby zdobyć w końcu przewagę w postaci Ameryki, na co wskazuje memorandum byłych agentów wywiadu, sprzeciwiających się błędom amerykańskich agencji wywiadowczych VISP. Według ich ustaleń Baszar Al-Asad nie stoi za atakiem bronią chemiczną na przedmieściach Damaszku. Niedawno niemiecki wywiad przechwycił rozmowy, z których wynika, że za atak nie jest odpowiedzialny prezydent Syrii, ale jego generałowie, działający bez jego wiedzy. Możliwym jest też, że w tę wojnę domową angażują się najbliżsi sąsiedzi: sojusznicy lub przeciwnicy Syrii.
Sytuacja pomiędzy Izraelem a Iranem od dłuższego czasu jest, delikatnie ujmując, napięta. Jeszcze niedawno głośnym tematem w mediach były irańskie reaktory i możliwość produkcji broni jądrowej, czego jednak kraj ten zdecydowanie się wyparł. Izrael wie, że nic nie powstrzyma Teheranu przed zrzuceniem bomb atomowych na Jerozolimę; w końcu Iran nie ukrywa, że ma opinię publiczną w poważaniu. Żydom na rękę byłaby interwencja USA w Syrii i następujący po tym ciąg przyczynowo-skutkowy: atak USA na Syrię, atak Hezbollahu na Izrael (przy okazji pewnej zawieruchy wojennej, co im przeszkodzi?) i w końcu zniszczenie irańskich reaktorów, co jest być albo nie być dla Izraela. Za tą teorią stoi fakt, że o ataku chemicznym w Syrii pierwszy powiadomił właśnie wywiad izraelski. A co z miliardami zielonych wydawanymi na supernowoczesny sprzęt służący m.in. do inwigilacji społeczeństwa, ale również do robienia zdjęć dziesięciogroszówek z odległości kilometrów, nie mówiąc już o twarzach jakichkolwiek zamachowców? Ależ oczywiście, właśnie taka rakieta, zdolna robić takie zdjęcia, została wysłana w kosmos… tuż po zagazowaniu Damaszku.
Interwencja w Syrii spotyka się zarówno z entuzjazmem jak i z niechęcią. Arabia Saudyjska zaproponowała nawet pokrycie kosztów wkroczenia Jankesów, aby tylko możliwie szybko ukrócić niestabilną sytuację w Syrii, sprzyjającą umacnianiu się wpływów terrorystów, którzy chcieliby obalić konserwatywne arabskie monarchie. Natomiast Wielka Brytania zachowała zdrowy rozsądek i nie zdecydowała się na zbrojną interwencję w tym kraju.
Wszystko to jednak może okazać się wielkim teatrem i grą słów. Po niefortunnej wypowiedzi sekretarza stanu Johna Kerry’ego, o tym, że jedynym warunkiem na powstrzymanie interwencji amerykańskiej jest przekazanie całego potencjału chemicznego w tydzień pod nadzór społeczności międzynarodowej, czyli ONZ, co było potem tłumaczone przez rzeczników jako „figura retoryczna”. Niespodziewanie po paru dniach Baszar Al-Asad zgodził się na oddanie broni chemicznej pod skrzydła Rosji – swojego wielkiego sojusznika w rozmowach z ONZ. Czy to zakończy dramat ludzi w Syrii? A od kiedy tu chodzi o ludzi…
Tomasz Skalski
Grafika:
Komentarze [1]
- 1