Sześć strun szczęścia
Każdy z nas ma jakieś hobby. Jedni nałogowo wręcz zbierają kapsle z Tymbarków, inni całymi dniami grają w gry, a jeszcze inni uwielbiają czytać książki lub oglądać filmy. Ja gram na gitarze.
Grą na gitarze zainteresowałem się, gdy byłem jeszcze w szkole podstawowej. Po prostu miałem sąsiada, który grał na tym instrumencie i obiecał moim rodzicom, że może mnie uczyć. I tak w wolnej chwili chodziłem do tego naszego sąsiada i u niego pobierałem pierwsze lekcje (do dziś jestem mu za to bardzo wdzięczy). Niestety, zapału nie wystarczyło mi wówczas na długo i po kilku miesiącach zakończyłem tę moją edukację, bo wtedy wciągnęło mnie coś innego. O grze na gitarze zapomniałem aż do gimnazjum. Wtedy zacząłem „odkrywać” muzykę i to inną niż ta, którą grają na okrągło znane stacje radiowe. To nie tak, że w tamtym czasie nie znałem takich grup jak AC/DC czy Iron Maiden, ale po prostu nie za wiele wiedziałem o ich dokonaniach, a już na pewno nie znałem ich dyskografii. Potem przeżyłem kolejny przełom i zacząłem słuchać klasycznego rocka, szczególnie grupy Queen (dla której mam ogromny sentyment do dziś), a także kupiłem sobie grę Guitar Hero: Warriors of Rock (jedna z lepszych setlist spośród wszystkich Guitar Hero). Ta gra, która imituje grę z zespołem, zmieniła moja życie. Do tego stopnia zainteresowałem się różnymi muzycznymi stylami, że zapragnąłem poszukać własnego i jak wirtuozi tego instrumentu. Nagle zapragnąłem być nowym Erickiem Claptonem, Brianem Mayem, Jimim Heandrixem lub Angusem Youngiem. Powodów ku temu było oczywiście co najmniej dwa. Pierwszy, to ich muzyka, która i mnie była bliska, a drugi - znacznie bardziej prozaiczny, to wizerunek gitarzysty rockowego otoczonego zazwyczaj wiankiem dziewcząt niezwykłej urody. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jeden problem – nie miałem gitary. Problem ten rozwiązał się jednak po trosze sam, gdyż w moim gimnazjum pojawił się pomysł utworzenia kółka muzycznego. Każdy chętny miał otrzymać od szkoły na czas nauki gitarę klasyczną. Pomyślałem: „czemu nie spróbować?” i zapisałem się. Przez pierwsze dwa lata uczęszczałem pilnie na te zajęcia, a już pod koniec pierwszego roku nauki kupiłem sobie swoją pierwszą gitarę pół akustyczną, którą mam zresztą do dziś. Niestety, wszyscy wiemy, jak wyglądają takie dodatkowe zajęcia w szkole. Nie inaczej było i w tym przypadku. Nauczyciele i uczniowie zmieniali się jak w kalejdoskopie. Może ze dwie osoby oprócz mnie uczęszczały na te zajęcia w miarę regularnie. Niestety, gdy byłem już w trzeciej klasie nasze kółko gitarowe zostało ostatecznie rozwiązane i zastąpione czymś, co w planie lekcji zapisane było jako dodatkowe „zajęcia artystyczne”. Nie wiem jak takie zajęcia wyglądały w innych gimnazjach, ale u nas były to już najzwyklejsze lekcje (tzw. „godziny karciane”), na których stawiano nam oceny. Zazwyczaj były to piątki albo szóstki, ale jednak były. Do tego zajęcia te podzielono na plastyczne (rysownie, klejenie, wycinanie gwiazdek i robienie dekoracji na różne uroczystości szkolne), teatralne (przynajmniej raz albo dwa razy w roku wystawiali jakieś sztuki dla całej szkoły) i muzyczne (a to były jedyne zajęcia, na których trzeba się było uczyć. Gra na flecie + historia i teoria muzyki na poziomie Szkoły Muzycznej). Nie dziwi was chyba, że wszyscy unikali tych ostatnich zajęć jak ognia. Gdy byłem w trzeciej klasie nasz nauczyciel muzyki przeszedł na emeryturę i dyrekcja szkoły zaczęła szukać nowego, który - jak się okazało - zmienił dotychczasowe zajęcia muzyczne na typowe zajęcia z nauki gry na gitarze. Oczywiście zapisałem się na te zajęcia, bo nie byłem już mile widziany na zajęciach artystycznych, ale o tym może kiedy indziej.
Mój nowy nauczyciel gry na gitarze powiedział nam, że ma zamiar założyć w Tarnobrzegu prywatną szkołę muzyczną. Możliwe, że nie byłbym nią zainteresowany, gdyby nie fakt, że jakieś trzy miesiące wcześniej kupiłem sobie gitarę elektryczną, a w ofercie tej jego szkoły jednym z kursów, obok standardowego nauczania gry na gitarze klasycznej i akustycznej, był kurs gry na „elektryku”, czego nie ma w ofercie szkół państwowych. Obecnie robię już trzeci stopień tego kursu i powiem wam, że nie żałuję swojego wyboru.
Na czym gram? Czarna gitara elektryczna Epiphone SG Special. Tych, którzy nie za bardzo wiedzą, o jaką gitarę chodzi, informuję, że jest to epiphonowy model tego, na czym gra na przykład Angus Young z AC/DC. Jestem z niej naprawdę bardzo zadowolony i prawie na pewno kupię sobie jeszcze jedną. O drugiej mojej gitarze nie będę wspominał, bo praktycznie na niej nie gram.
Jak widzicie gra na gitarze miała i nadal ma duży wpływ na moje życie. Gdy nie miałem nic innego do robienia, grałem. Gdy nie dochodziło do umówionych spotkań z kolegami, grałem. Gdy nie miałem konkretnych planów na weekend, grałem. Dziś już jestem świadom, że gra na instrumencie jest treningiem nie tylko dla ciała, ale też uczuć i psychiki. Wszystkie te sfery są podczas gry rozwijane i wzmacniane, co przekłada się korzystnie również na inne nasze działania. Granie na instrumencie to taka przeciwwaga dla promowanych przez współczesny świat szybkich i łatwych zwycięstw bez specjalnego wysiłku, a także szansa spotkania na swojej drodze naprawdę niezwykłych osób. Nie na darmo mówi się, że nauka gry na instrumencie nie tylko niesie ze sobą określone korzyści ale i kształtuje charakter człowieka. Uczy pokory, cierpliwości i systematyczności, panowania nad własnymi emocjami i ich wyrażania, koncentracji (pozwala oderwać się od wszelakich zewnętrznych czynników), pobudza kreatywność, poprawia pamięć i koordynację manualną, oswaja z wystąpieniami publicznymi, uwrażliwia na piękno, wzmacnia poczucie własnej wartości, relaksuje i w końcu sprawia, że stajemy się jakby szczęśliwsi. A waszym zdaniem warto uczyć się gry na gitarze?
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?