Tarantino jakiego jeszcze nie widzieliście
Najnowszy, dziewiąty film Quentina Tarantino "Pewnego razu w Hollywood" nie pozostawia obojętnym. Wybierając się do kina na film reżysera tego pokroju można być pewnym, że zobaczy się kawał świetnego kina, ale zawsze pozostaje pytanie, jak wielki to będzie kawał. Nie będę ukrywał, że uwielbiam filmy tego reżysera, dlatego nie mogłem doczekać się premiery i tego obrazu. Liczyłem na swoistą podróż w czasie i dopracowane w każdym detalu widowisko, które mnie poruszy i na długo nie pozwoli o sobie zapomnieć. Obraz miał swoją premierę w maju 2019 roku na festiwalu w Cannes, gdzie został bardzo ciepło przyjęty. Oczywiście ja obejrzałem go znacznie później, ale zostałem oczarowany światem, który wykreował nam Tarantino dzięki swoim wspomnieniom.
Podejrzewam, że i inni widzowie, którzy wybrali się do kina na ten film, z pewnością się nie zawiedli się. Reżyser poprowadził nas po pełnym blichtru, mocno wyidealizowanym i nieco sentymentalnym, a ponad wszystko cukierkowym Hollywood z lat 60. ubiegłego wieku. Bez wątpienia widać tu już od pierwszych kadrów ogromną pracę scenografów i kostiumologów, którzy postarali się możliwie wiernie i atrakcyjnie zrekonstruować wizualnie Los Angeles i Hollywood, co nadało filmowi niezwykły klimat. Szosami mkną klasyczne, odrestaurowane auta, chodnikami podążają ludzie odziani w modne stroje z epoki, a witryny sklepowe pełne są produktów z tamtego okresu. Ujął mnie też sposób przedstawieniu tamtych realiów, stylu życia i mentalności ludzi świata kina. Wszystko to widzimy z perspektywy dwóch wybitnych aktorów Leonardo DiCaprio (w roli Ricka Daltona, aktora telewizyjnych seriali sensacyjnych i westernów, który lata świetności ma już za sobą) oraz Brada Pitta, który wykreował postać Cliffa Bootha (kaskadera i aktora) jego bardzo bliskiego przyjaciela, z którym Rick pozostaje w bliskiej, rzec by można braterskiej relacji. Zachwycają również zdjęcia Richardsona, który jest stałym współpracownikiem Tarantino. Niektóre ujęcia to popis wirtuozerii operatorskiej, a wiele innych nawiązuje do scen z filmów Sergio Leone (specyficzne zbliżenia na twarze aktorów, wolne budowanie sekwencji oraz sposób ujęcia tzw. „kina motorowego”). Dla mnie to oczywiste, że Tarantino zarówno poprzez tytuł tego filmu jak i nawiązanie do stylu Sergio chciał po prostu oddać w ten sposób hołd jednemu ze swoich mistrzów.
Jednym z wątków filmu jest przypomnienie tragedii, jaka wydarzyła się w domu polskiego reżysera Romana Polańskiego (morderstwo ciężarnej Sharon Tate, żony reżysera oraz trójki ich przyjaciół). Film nie pokazuje jednak tych wydarzeń realistycznie, czyli tak, jak miało to miejsce w rzeczywistości, ale przedstawia ich alternatywną wersję. Tak czy inaczej Tarantino postawił również pomnik tragicznie zmarłej aktorce i uczynił to z należnym szacunkiem.
Trudno jednoznacznie określić, o czym tak naprawdę opowiada ten film, ale reżyser daje się w nim poznać jako prawdziwy miłośnik kina. Mnogość wątków, epizodów i postaci (niekiedy mocno niewykorzystanych, a innym zaś razem może i trochę zbędnych), a co się z tym wiąże pewien ekranowy chaos, może przyprawić mniej wyrobionych widzów o zawrót głowy i brak orientacji, w którą stronę zmierza akcja filmu, ale prawdziwi kinomani mają z reguły otwarte umysły i są przygotowani na odbiór takich produkcji. Niektórzy widzowie twierdzą, że to film nudny. Ja nie podzielam tej ich opinii, bo choć akcja faktycznie nie jest zbyt dynamiczna i nie ma tu wielu nieoczekiwanych zwrotów akcji, to pod koniec filmu każdy musi się zorientować, że te wszystkie pozornie nie powiązane ze sobą wątki i postaci tworzą absolutnie przemyślaną konstrukcję. Poza tym dostrzeżemy w tym filmie również wiele charakterystyczny dla tegoż reżysera zabiegów i jego specyficzny styl (ironiczny humor, wyraziste postacie oraz wyczucie absurdu w brutalnych scenach). Tarantino ewidentnie nie spieszy się z akcją, zdecydowanie pozwala się swoim bohaterom wygadać i nacieszyć scenami, w których występują. Buduje starannie klimat, a widz nawet nie zauważa, gdy staje się mimowolnym uczestnikiem akcji. Kreowane przez aktorów postaci ówczesnego Hollywood rewelacyjnie oddają mentalność tamtych ludzi, którzy niczym bogowie na Olimpie przypatrują się zwykłym śmiertelnikom. To kreowanie rzeczywistości zdecydowanie wyróżnia ten film wśród innych dzieł Quentina.
Godnym dostrzeżenia jest również fakt, że rolę Romana Polańskiego zagrał tu polski aktor Rafał Zawierucha, który świetnie sobie poradził. Był to wprawdzie jedynie epizod, stąd przed premierą nikt nie wiedział, czy sceny z Zawieruchą w ogóle znajdą się w filmie, ale okazało się, że obawy te były zbyteczne. Nie było ich co prawda zbyt wiele, nie były one zbyt długie i w sumie nie za wiele wnosiły do fabuły, ale świetnie wpisały się w zamierzenie reżysera o przybliżeniu widzowi świata kina.
Dla mnie film Tarantino stanowi swoistą próbę rozliczenia się tego reżysera z okresem, który pamięta ze swoich dziecięcych lat przez pryzmat produkcji, które w tamtym czasie oglądał i które inspirowały wtedy jego wyobraźnię. Skłania też do refleksji nad przemysłem filmowym i próbami wkroczenia do tego świata, który tak wielu ludziom wydaje się być na wyciągnięcie ręki. To według mnie także tak podróż sentymentalna reżysera, ale od początku do końca na jego warunkach. Problematyka filmu jest szeroka i myślę, że jeden seans nie wystarczy, aby dostrzec wszystkie zawarte w tym obrazie smaczki. Faktycznie można zarzucić filmowi brak dynamiki i skomplikowanej, wielowątkowej fabuły, ale czy zawsze jest to konieczne? Moim zdaniem czasami dobrze jest po prostu usiąść wygodnie w kinowym fotelu i rozkoszować się takimi właśnie przenosinami w czasie.
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?