Tutaj biło serce monarchii
American: Wstawanie do szkoły na 7.10, to dla wielu z nas prawdziwa katorga, ale wstawanie w środku nocy, by wyruszyć na wycieczkę do Budapesztu (świetnie reklamowanego przez wycieczkowiczów z lat poprzednich), to już jakby zupełnie inna sprawa. Pogoda tego dnia sprzyjała wojażom, zapowiadał się więc nie tylko odpoczynek od szkolnych obowiązków, ale i miłe chwile spędzone ze znajomymi. Czy nasze kalkulacje się sprawdziły? Zacznijmy od początku.
Hawk: Podróż, choć trwała około 10 godzin, przebiegała w bardzo sympatycznej atmosferze. Część z nas odsypiała zarwaną noc, niektórzy prowadzili w autobusie ożywioną konwersację, inni słuchali muzyki, a byli i tacy, którzy zabrali ze sobą coś do czytania i zagłębili się w lekturze. Wydaje mi się, że wszyscy byliśmy mocno podekscytowani wyjazdem i tym, jak przywitają nas Węgry i co uda nam się tam zobaczyć. Część moich kolegów z zaciekawieniem oglądała w autobusie węgierskie banknoty, przepytując sąsiadów w kwestii postaci, które się na nich znalazły, a inni przeglądali rozmówki polsko-węgierskie, czytając na głos niektóre słówka i zwroty, ku rozbawieniu pozostałych uczestników wycieczki. W takiej to radosnej atmosferze dojechaliśmy około godz. 8.00 do przejścia granicznego w Barwinku. Od tej chwili ożywienie w autobusie było jeszcze większe. Dotarło bowiem do nas, że oto już za chwilę przekroczymy granicę naszego ukochanego kraju i opuścimy go na 4 dni. Trzeba tu dodać, że dla wielu z nas była to pierwsza zagraniczna podróż, dlatego mniej lub bardziej „przyklejeni” do szyby autokaru podziwialiśmy krajobrazy Słowacji, a komentarzom nie było końca. Przez ten kraj przejechaliśmy stosunkowo szybko, nie chcąc tracić czasu na postoje. Po prostu był to dla nas tylko kraj tranzytowy. A gdy dojechaliśmy do granicy słowacko-węgierskiej zaciekawienie Węgrami sięgnęło zenitu. Teraz to już chyba wszyscy obserwowali krajobrazy za szybą autokaru i czytali napisy na bilbordach i znakach drogowych w tym kompletnie dla nas Słowian niezrozumiałym języku. A gdy zatrzymaliśmy się na pierwszym postoju, wielu moich kolegów doznało szoku, gdy w barze na stacji paliw zobaczyli ceny. Oto bowiem na tablicy z cenami dań przy hot-dogu dostrzegliśmy liczbę 500 HUF. No cóż, początki zawsze są trudne, ale wierzcie mi, że nie zabrakło takich, którzy zostawili tam pierwsze setki forintów. I pojechaliśmy dalej. Na miejsce, czyli do Hotelu „Goliat”, mieszczącego się przy ulicy Szant Laszlo w 13 dzielnicy Budapesztu, dotarliśmy około 17…
A: No i nadszedł czas na późny obiad! Może i nie zachwycił, bo nie dane nam było skosztować specjałów kuchni węgierskiej, ale też nie powiem, abyśmy byli jakoś specjalnie rozczarowani. Starsi koledzy przestrzegali nas przecież kilka dni wcześniej, że na „dzień dobry” dostaniemy zapewne Schweineschnitzel wielkości dłoni zawodnika MMA. I tak właśnie było. Dostaliśmy nawet po 2 takie kotlety na porcję, a zatem nikt nie miał prawa wyjść głodny. Z moich obserwacji wynika, że niektórzy wciągnęli nawet po 4 kotlety, gdyż otrzymali wsparcie od koleżanek i kolegów. A potem było już tylko lepiej. Późno popołudniowe wyjście piesze na Plac Bohaterów z pomnikiem księcia Arpada, przejażdżka najstarszą budapesztańską linią metra i wieczorny spacer po promenadzie nad Dunajem dopełniły dzień pierwszy. Plac zachwycił nas swoją urbanistyczną prostotą, zdumiał sporą powierzchnią, a stający pośrodku pomnik zauroczył kunsztem wykonania. Mnie się podobało! Natomiast w metrze poczuliśmy się trochę tak, jakby przeniesiono nas w czasie do Londynu z początku ubiegłego wieku. W powietrzu dawało się wyczuć atmosferę angielskich kryminałów z tamtego okresu. A jak ci się podobało na promenadzie?
H: Promenada nad Dunajem, wyjęta jakby żywcem z XIX wieku, prezentowała się w świetle latarni i licznych świetlnych iluminacji przepięknie! Jedynym obiektem, który jakby nie pasował do ogólnej koncepcji architektonicznej tego miejsca, był bardzo nowoczesny dom handlowy ze szkła i aluminium. Ale mniejsza z tym. Gdy już tam dotarliśmy, mieliśmy czas wolny. Jedni poszli na spacer wzdłuż Dunaju, inni wybrali się na lody do licznych w tym miejscu kafejek, a ja z moimi kolegami postanowiłem przejść się kilkoma odnóżami od tej promenady. Byliśmy zafascynowani każdym zakątkiem. Dosłownie nie wiedzieliśmy, gdzie patrzeć, przecież tam wszędzie coś się działo! Sklepikarze próbowali sprzedać jakieś pamiątki grupie turystów, uliczny grajek grał na szklankach jakiś węgierski taniec ludowy, a tuż obok, w zapewne bardzo drogiej restauracji leżącej u stóp mocno wypasionego hotelu, którego nazwy nie potrafię teraz przytoczyć, muzycy grali na skrzypcach nastrojowe melodie wiedeńskich klasyków. A po Dunaju jeden za drugim sunęły bajecznie oświetlone statki wycieczkowe, z których dobiegał gwar rozmów podekscytowanych pasażerów i ich głośny śmiech. Jednym słowem byliśmy zaskoczeni, zauroczeni i nieustannie rozemocjonowani. Jednak wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Nie inaczej było i tym razem, bo zrobiło się późno i musieliśmy wrócić do hotelu.
A: A w hotelu czekała na nas przygoda z prysznicami. Trzeba przyznać, że trochę nas przed wyjazdem postraszono. Mówiono nam o prysznicach rodem z wojskowych koszar lub obozu przetrwania. Miały być brudne, nieodgrodzone, wieloosobowe. Oczami wyobraźni widzieliśmy już, jak to będziemy się tłoczyć w trakcie kąpieli pod jedną słuchawką... Miało to być istne piekło w niebiańskim Budapeszcie. Ale gdy weszliśmy do łazienki, przetarliśmy oczy ze zdumienia i odetchnęliśmy z ulgą. No cóż, nie było tak źle. Powiem nawet, że było przyzwoicie. Tylko te foliowe zasłony, które przyklejały się obleśnie do naszych ciał podczas zażywania kąpieli, stały się prawdziwą zmorą. Lepiły się do ciała jak rzep do psiego ogona i nijak nie można było od nich uciec. A jak człowiek pomyślał, kto mógł się tam kąpać przed nim - ohyda! Jednak noc była spokojna i obyło się bez żadnych ekscesów. Nikt nie chciał iść spać, choć wiedzieliśmy przecież, że czeka nas następny dzień pełen wrażeń.
H: Nie wiem jak było w innych pokojach, ale u nas nie wszyscy wstali bez problemów. W końcu zerwano nas o 7 rano. Oczywiście z ogromnym trudem, po szybkiej porannej toalecie, zeszliśmy na śniadanie do hotelowej restauracji. Tam czekało już na nas porcjowane śniadanie kontynentalne. Do bułek dostaliśmy masło, jakieś wędliny i sery, a także coś na słodko: dżem i miód w saszetkach. Dla każdego coś miłego. Po śniadaniu z herbatą, którą Węgrzy pijają ponoć bardzo rzadko, mieliśmy wyruszyć do Budy, na drugą stronę Dunaju, którą dzień wcześniej podziwialiśmy podczas wieczornego spaceru z promenady. Wychodząc z hotelu zauważyliśmy, że niebo jest mocno zachmurzone i o zgrozo, zaczyna lekko padać deszcz! Na szczęście był to tylko przelotny deszczyk, a my nie odczuliśmy zbytnio jego skutków, gdyż w tym czasie jechaliśmy w autobusie. Optymistycznie nastawieni dojechaliśmy w końcu na Wzgórze Zamkowe. Tu zwiedziliśmy Basztę Rybacką, kościół św. Macieja i Stare Miasto. Po czym podzieliliśmy się na swoiste trzy-czteroosobowe grupki i dostaliśmy trochę czasu wolnego. Część postanowiła kupić pamiątki, część na przekór pogodzie, kupić sobie lody, a inni po prostu pozwiedzać i porobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Po godzinie wszyscy jak jeden mąż stawiliśmy się na zbiórkę, bo teraz przyszedł czas na zamek, dawniej królewski.
A: Monumentalna gotycka budowla, którą budowano ponoć 300 lat, i której wejście główne przyozdabiało osiem postaci umieszczonych na fasadzie, a przed samymi drzwiami frontowymi znajdował się posąg jeźdźca, który ujarzmiał swojego dzikiego rumaka. Jednak największym zainteresowaniem cieszyła się fontanna, na której artysta umieścił kilka postaci ważnych dla Węgier pod względem historycznym. Oczywiście nie obyło się bez półprofesjonalnej sesji fotograficznej, przez którą oddaliliśmy się nieco od reszty grupy. Ale nie żałowaliśmy! Mieliśmy przyjemność obejrzeć pewnego rodzaju spektakl, którym była zmiana warty przed zamkiem. Rzeczywiście warto było zobaczyć, jak robi się to w innych krajach i muszę przyznać, że panowie wartownicy się spisali - zgranie i gracja to ich kolejne imiona. I znów autokar. Następnym przystankiem naszej wycieczki był największy targ w Budapeszcie. Taki typowy, węgierski targ, gdzie chyba każdy z nas kupił jakiś wyrób paprykowy lub super cienki makaron. Po zakupach, jako że nadeszła pora obiadu, dostaliśmy trochę czasu wolnego, by w pobliskich knajpkach zjeść coś regionalnego. My udaliśmy się do restauracji, w której podano nam zupę gulaszową (niestety bez chleba) i tradycyjne danie Madziarów lángos. Wiesz co to takiego?
H: Jasne. Lángos to placek, taki trochę naleśnikowy, smażony w głębokim tłuszczu (tak, wiem, bardzo kaloryczny) do tego podawany jest na słono, najczęściej z dodatkiem sosu na bazie jogurtu z czosnkiem. Do tego ten delikates jest posypywany startym serem. Jednym słowem: pycha! Trzeba dodać, że kelner który nas obsługiwał, też warty jest wzmianki. Ugościł nas najlepiej jak potrafił, a gdy przyniósł nam rachunek, nie było na nim dwóch gulaszy. Myśleliśmy, że to jakaś pomyłka i gdy chcieliśmy to wyjaśnić, odpowiedział nam łamaną polszczyzną: „Przyjaźń polsko-węgierska”. W krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się, że był już dwa razy w naszym kraju: w Zakopanem i w Warszawie (gdzie dostał autograf od samego Zbigniewa Bońka). Powiem wam tak, byliśmy pod ogromnym wrażeniem i chyba nieszybko zapomnimy tego człowieka. Następnie udaliśmy się do hotelu na firmową obiadokolację, notabene podobną do poprzedniej. No cóż, daliśmy radę. Można rzec, że byliśmy podwójnie najedzeni, a to jeszcze nie był koniec atrakcji tego dnia.
A: Wieczór zapowiadał się ciekawie, ponieważ obiecano nam wyjazd na Górę Gellerta. I tak się faktycznie stało. Po kilkunastominutowej podróży autokarem przez centrum Budapesztu i cudowny most łańcuchowy dotarliśmy na miejsce. Widoki zapierające dech w piersiach i... zimny wiatr. Do hotelu uciekliśmy stosunkowo szybko, bo zanosiło się na burzę, która, jak pokazała przyszłość, nie nadeszła i skończyła się przelotnym, delikatnym deszczykiem. Po powrocie do hotelu jedna z naszych koleżanek wyjęła z torby podróżnej - ku zaskoczeniu chyba wszystkich - toster (trochę się zdziwiliśmy, że takie rzeczy wozi się na wycieczki, ale... nie mogliśmy tego nie wykorzystać. Wystarczyło tylko znaleźć odpowiednie składniki i tosty gotowe! Zapachy roznosiły się chyba po całym hotelu, ale tosty były prima. Przegryzając te tosty graliśmy w karty, rozmawialiśmy o wszystkim i śmialiśmy się tak głośno, że w końcu nasi opiekunowie wygonili nas z pokoju, w którym trwała owa biesiada. Następnego dnia ruszyliśmy do centrum Pesztu. Dzień zaczęliśmy od odwiedzenia Bazyliki św. Istvana i wejścia na taras widokowy, który znajdował się na szczycie tej cudownej gotyckiej budowli. Widoki były bez wątpienia przepiękne, a możliwość oglądania panoramy miasta z czterech stron świata zawsze jest nie lada gratką dla turystów. Następnie udaliśmy się pieszo pod budynek węgierskiego parlamentu. Co ciekawe, po drodze natknęliśmy się na niejedną drogę rowerową. Pytanie jednak brzmi: jak intensywnie są one tu eksploatowane? Chociaż Budapeszt obfituje wręcz w wypożyczalnie rowerów, to nie odniosłem wrażenia, by były one często odwiedzane. Ale chyba nie powinienem wysuwać zbyt pochopnie wniosków. Wróćmy jednak do parlamentu. Jak wcześniej zauważyłem, wyróżniał się swoją architekturą pośród innych stojących w jego pobliżu budynków (dwukrotnie oglądaliśmy wcześniej panoramę Budapeszt z Góry Gelerta i Wzgórza Zamkowego). I znów natrafiliśmy na zmianę warty...
H: Tym razem zmiana ta była dłuższa i bardziej uroczysta, bo przy fladze państwowej. Kolejnym punktem naszej wycieczki był rejs statkiem spacerowym po Dunaju. Ruszyliśmy więc w stronę przystani. Tam mieliśmy chwilę czasu na kupno pamiątek i ewentualne wypicie kawy. My skorzystaliśmy z obu opcji i udało nam się wypić fantastyczną kawę w Café Anna. Polecam! Ale wróćmy do rejsu. Może i wyczarterowany przez nas statek nie był ani najnowocześniejszy, ani największy, ale zabrał nas w bajeczną podróż wzdłuż obu brzegów Dunaju w samym centrum Budapesztu. Pogoda była piękna, mogliśmy więc oddać się podziwianiu piękna tego miasta. Przepływaliśmy między innymi pod kilkoma niezwykle urodziwymi mostami, w tym pod tym najbardziej urokliwym z nich, Mostem Łańcuchowym, zwanym w ichnim języku Lánchid. Widzieliśmy również Wyspę Małgorzaty, swoistą enklawę zieleni na środku Dunaju. Rejs minął nam przyjemnie, szczególnie, że pogoda była fantastyczna. Kolejnym punktem miała być wizyta w Muzeum Narodowym. Niestety na miejscu okazało się, że muzeum przez najbliższe trzy lata będzie w remoncie. Możecie wyobrazić sobie nasze rozczarowanie (w końcu znajdują się tam między innymi Szkice Leonarda da Vinci). W ramach rekompensaty poszliśmy jednak do kompleksu pałacowego Vajdahunyad, położonego w Parku Miejskim na tzw. Wyspie Széchenyiego, przed którym znajduje się posąg skryby. Według legendy, kto dotknie jego pióra, ten zdobędzie dar literacki. My dotknęliśmy, a co…
A: Przy posągu skryby zaczepił nas starszy pan, który grał na skrzypcach ludowe węgierskie pieśni. Jednej z naszych koleżanek wręczył nawet skrzypce i namawiał ją do gry. Jak się okazało, nie tak trudno pociągnąć smyczkiem po strunach! Po powrocie do hotelu mieliśmy zaplanowaną konsumpcję tostów, ale niestety na miejscu okazało się, że zabrakło nam sera. Poszliśmy więc do hotelowej restauracji i grzecznie poprosiliśmy (starając się wydobyć z siebie jak najszlachetniejszy brytyjski akcent), „Is there any possibility to get some cheese?” Oszołomiony wzrok i oniemiała mina kelnerki bezcenne. Po chwili wydukała z siebie jedynie: „What is cheese?” Nasze zdumienie nie miało granic. Zadaliśmy więc kolejne pytanie: „Sprecheen Sie Deutsch?”, które zostało odebrane jak wyraz najwyższej multikulturalności i zniewalającej znajomości języków obcych w naszym wykonaniu (aż dwóch). Widząc bezradność pani w barze, postanowiliśmy skorzystać z najstarszej znanej ludzkości formy porozumiewania się, czyli pisma obrazkowego. Rysunek sera wyjaśnił wszystko, ale odpowiedź była krótka i kategoryczna: „Nem”. Tosty zjedliśmy więc z salami w wersji souté.
H: Poza tym wieczór minął nam… w miarę spokojnie (co było dość dziwne, bo w końcu to była nasza „zielona noc”). Oczywiście parę drobnych wybryków miało miejsce, ale nie warto chyba o nich wspominać. Następnego dnia wstaliśmy wyjątkowo niechętnie, ponieważ mieliśmy wyjeżdżać do domu, a czuliśmy się tak, jakbyśmy przyjechali tu dopiero wczoraj. I w końcu ruszyliśmy w drogę powrotną. Po godzinie jazdy zatrzymaliśmy się jeszcze na drobne zakupy w Miskolcu w wielkim Auchanie. Rzeczywiście był to ogromny market, w którym można było znaleźć wszystko, od tradycyjnego salami z papryką, po dobrze wszystkim znane iPhony. Jak to zawsze w takich miejscach bywa, obok głównego sklepu w hali znajdują się także mniejsze, a wśród nich liczne bary i pizzerie.
A: Bar, do którego weszliśmy, był zupełnie nieprzygotowany do obsługi zagranicznych gości. Brak elementarnej znajomości angielskiego przez tamtejszy personel doprowadził więc do kolejnej zabawnej sytuacji.
- Can I have gyros?
- Nem. No gyros.
- So can I have something different to eat?
- Only pancake on deep fat. (w domyśle langos)
- Okay, so only coffee, please.
I tym to sposobem otrzymałem zimny gyros i naprawdę dobrą kawę smakową. No cóż, czasem drogą okrężną jest łatwiej coś załatwić niż w sposób najprostszy. Po krótkiej przekąsce wsiedliśmy do autokaru i - jak to na udanych wycieczkach bywa - droga powrotna okazała się zbyt krótka. Mamy jednak nadzieję, że nie była to nasza ostatnia wycieczka i liczę, że uda nam się zrealizować pomysł kolejnej ekspedycji, jaki narodził się podczas przejażdżki statkiem po Dunaju i w następnym roku ruszymy do Wiednia. A co!
Grafika: własna oraz
Komentarze [2]
2015-05-23 15:08
@ejala
Osobiście sam się dziwiłem, że nic się nie działo
2015-05-23 13:34
‘Poza tym wieczór minął nam… w miarę spokojnie (co było dość dziwne, bo w końcu to była nasza „zielona noc”). Oczywiście parę drobnych wybryków miało miejsce, ale nie warto chyba o nich wspominać.’
Wiedziałem, że roczniki młodsze ode mnie są inne…, ale zielona noc była spokojna? gratki
- 1