Van Wolfswinkel z krainy słoneczników
Van Wolfswinkel wsłuchiwał się w dźwięki dochodzące z klatki schodowej. Usłyszał kroki. Było ich już wiele, jednak żadne nie należały do jego ojca, choć po klatce paradowali już sąsiedzi, harcerze, a nawet Świadkowie Jehowy. Nie tracił jednak nadziei i na każdy stukot podnosił głowę, wsłuchując się w skupieniu, czy po stukocie nastąpi chwyt za mosiężną klamkę mieszkania, w którym się znajdował.
Te kroki były bowiem charakterystyczne. Sprawiały wrażenie, że ich właściciel ma pewne problemy z odnalezieniem odpowiednich drzwi. Zatrzymanie, przyśpieszenie, hałas. Teraz Van Wolfswinkel był już pewny, że to jego tata ma problemy z wtoczeniem się w drzwi własnego mieszkania. Uderzenie w ścianę, w której nie odnalazł upragnionej klamki, poprawiło mu na chwilę trzeźwość umysłu. Teraz obrał już właściwy kierunek i wpadł w odpowiednie drzwi, które zostały przed chwilą uchylone przez van Wolfswinkela, który chciał zapobiec ich zniszczeniu pod potencjalnym naporem ze strony ojca udającego byka.
- Co tam smyku? - dość bełkotliwym głosem zapytał tata van Wolfswinkela, uśmiechając się przy tym jak foka.
Van Wolfswinkel wiedział, że tata to zabawny gość.
- Wiesz co dzisiaj jest? - zapytał.
- Dzień Uprzemysłowienia Afryki - zarechotał. - A nie, to było wczoraj- rzucił wyraźnie ubawiony, kładąc się jednocześnie na łóżku.
- No coś ty, tata - pięciolatek popatrzył na ojca rozbawiony . Czekał aż van Wolfswinkel zacznie się z nim droczyć. Jednak ten nie miał chyba takiego zamiaru, a oczy jęły mu się już przymykać.
- No wiesz, czy nie wiesz? – spytał młody van Wolfswinkel raz jeszcze.
Ojciec zastygł na chwilę w pijackim otępieniu. Już miał odpowiedzieć przecząco, gdy jego wzrok padł na dzisiejszą kartkę z kalendarza, an której zobaczył narysowany tort i prezenty w pudełkach. Z jego twarzy można było teraz odczytać spore zakłopotanie. Szybko trzasnął jednak foczy uśmiech nr 2.
- Ja bym zapomniał? Co ty, synek, wszystkiego najlepszego!
Młodemu Van Wolfswinkelowi spadł kamień z serca. Przez chwilę pomyślał bowiem, że tacie wyleciała z głowy notka w kalendarzu o jego urodzinach. Jednak tata jak to tata po prostu sobie z niego zażartował.
– Jaki masz dla mnie prezent? - zapytał młody van Wolfswinkel
Spore zakłopotanie obecne do niedawna na twarzy ojca, zamieniło się teraz w większe zakłopotanie. Teraz wiedział już na co miały iść te pieniądze, za które poszedł dzisiaj pobalować. Być może trzeci uśmiech to byłaby przesada, jednak tata Van Wolfswinkel zawsze był człowiekiem z getem. Zaszczycił więc syna trzecim foczym uśmiechem, chrząknął, co by jego stanowczy ton był jeszcze bardziej przekonywujący i dopowiedział.
– Oczywiście, że mam. Za kogo ty mnie masz, synek?
Podniósł się z kanapy, uderzając głową o powieszoną tuż nad nią szafkę. Sprytnie wymanewrował się z tej dziwnej pozycji (jak na osobę w jego stanie) i stanął frontem do szafki. Otworzył ją. Zachwiał się przy tym nieco, ratując się jednak chwytem za na wpół otwarte drzwiczki. Wyrównał pozycję. Z szafki wydobył się złoty blask, który rozświetlił błyskawicznie cały pokój. Zgasł jednak równie szybko, a jego pogromcą okazał się ojciec, który wyłączył po prostu znajdującą się w środku latarkę, którą zapomniał wcześniej wyłączyć. Zaczął wodzić ręką po zawartości szafki. Maszyna losująca poszła w ruch. W drodze tegoż losowania Van Wolfswinkel sięgnął po kolejny przedmiot. Wyciągnął z szafki być może nawet nową, metalową pompkę srebrnego koloru z czerwoną obwódką. Jej silny połysk sprawiał, że wyglądała jakby otoczona była magiczną poświatą. Van Wolfswinkel nie kwestionował tego zjawiska. Położył ją na swoim łóżku, nad którym wisiał wielki plakat. Przyjrzał się dokładnie i stwierdził, że obie rzeczy pasują do siebie. Dzisiaj będzie z nim spał.
Van Wolfswinkel popatrzył na swoją kanapę. Nie była to oczywiście ta sam, co pamiętnego dnia jego piątych urodzin. Minęło już osiemnaście lat i zdążył ją parę razy wymienić. Jednak w każdej z nich, w szczelinie między oparciem a materacem, umieszczał otrzymaną w piąte urodziny pompkę. Był to bowiem ostatni prezent jaki dostał od ojca, któremu zmarło się kilka tygodni po jego urodzinach. Ostatni, ale nie pierwszy. Nie pierwszy a drugi. Pierwszym cackiem, jakie otrzymał od ojca na swoje pierwsze urodziny, był plakat Mercedesa - czerwonego kabrioletu z 1960r. Wiedział o nim tylko tyle, bo dolna część plakatu z dokładniejszymi informacjami była poplamiona i nieczytelna. Nie przeszkodziło mu to jednak zakochać się w nim od pierwszego wejrzenia. Dorwę tego skurczybyka. W Krainie Słoneczników nie było samochodów. Wszyscy jeździli na rowerach, nawet jeśli ktoś kupiłby sobie jakiś wóz, to na wiele by mu się to nie przydało. Ulice były bowiem tu tak wąskie, że rozwierając ręce można było dotknąć dwóch znajdujących się po przeciwnych stronach ulicy domów. Ojciec zdobył ów plakat od jakiegoś Indianina, którego spotkał przy jedynej drodze wychodzącej z Krainy Słoneczników – drodze Wysoka Piątka. Nikt z niej jednak nie korzysta, bo jest szalenie długa. By dostać się do najbliższego miasta trzeba by mieć samochód, a że nikt go nie ma…
Nikt jednak z Krainy Słoneczników nie uciekał. Van Wolfswinkel sam właściwie nie wiedział dlaczego. Nie jest tu co prawda źle, ale cudów też nie ma. Ojciec Van Wolfswinkela mawiał zawsze, że wynika to z zapewne tego, że ludzie tu nie mają żadnych ambicji. Wystarczało im cokolwiek do jedzenia w słonecznikowej lodówce, oglądanie słonecznikowej telewizji i spanie pod słonecznikowym dachem. Na pytanie – dlaczego nie wyjechałeś stąd? – odpowiadał niezmiennie – Po co, ja to wszystko mam. Van Wolfswinkel rzygał już słonecznikami. Przestał odwiedzać swoich znajomych, gdyż za każdym razem, gdy to robił, częstowali go wyłuskanymi ziarnami tego cudownego kwiatu podanymi w gustownej miseczce ( w słoneczniki, a jakże!). Miał wprawdzie dopiero 23 lata, ale ludzie dziadzieli tu nadzwyczaj wcześnie. Wszyscy jego rówieśnicy pozakładali już rodziny i nosili krawaty (w słoneczniki) do koszuli polo. Van Wolfswinkel był już nawet kiedyś zdecydowany, by opuścić to miasteczko. Zwinął plakat i owinął go folią, co by nie zamókł w razie konfrontacji z termosem. Termos i plakat w folii. - Chyba sam dziadzieję – pomyślał. Wrzucił do walizki pompkę, dołożył kanapki i torebkę żelek. Z kubeczka wyjął jeszcze odłożone specjalnie na taką okazję pieniądze i mógł ruszać.
Wyjeżdżając z Kraina Słoneczników spojrzał jednak za siebie. Przypomniał sobie wtedy, jak namawiał swego ojca, żeby poszedł i zagłosował w referendum za tą nazwą. Jednak teraz, w obliczu tabliczki „Kraina Słoneczników żegna”, coś go zaniepokoiło. Było naprawdę gorąco, a on był mocno spocony. Pomyślał, że ta patetyczna scena pożegnania z miasteczkiem, które go nie obchodziło, wyglądałaby jeszcze bardziej komicznie, gdyby założył swoją hawajską koszulę z poliestru i zielone japonki i stał oparty o różowy rower z napisem „Sport” na ramie. Popatrzył więc tylko na tabliczkę, odwrócił się na pięcie, wsiadł na rower i pojechał dalej. Przejechał może pięć metrów. Zatrzymał rower, zsiadł z niego, odwrócił się i popatrzył na tabliczkę raz jeszcze. Po trzydziestu sekundach wpatrywania się, ruszył na nią nagle niczym rozjuszony byk i z pełnego biegu, uderzył w nią pięścią z całej siły (co odróżniało go od byka i od ojca, który preferował głowę), tworząc w niej niewielkie wgniecenie . Był to pierwszy w historii Krainy Słoneczników akt wandalizmu.
Van Wolfswinkel jechał już przeszło dwie godziny. Nagle w oddali zamajaczyła mu jakaś postać. Być może była to fatamorgana, jednak zdawało mu się, że miała ona na głowie bujny pióropusz. Nie przyśpieszał. Nie musiał, gdyż miał nad tą postacią tę przewagę, że koła roweru kręciły się nieco szybciej niż maszerowały buty. Wystarczyła więc minuta, żeby zrównał się z wolno drepczącym Indianinem. Pióropusz nie był iluminacją. Gdyby nie to, że był on pierwszym Indianinem jakiego w życiu zobaczył, powiedziałby pewnie, że ten jest najprawdziwszy spośród tych, których do tego czasu spotkał.
Chłopak pochylił się nad woreczkiem z proszkiem, który wyglądem przypominał ten do prania.
- Co to jest? - zapytał Van Wolfswinkel.
Indianin machnął tylko ręką, pokazując mu, żeby brał i się nie przejmował. Van Wolfswinkel pomyślał, że i tak mu wszystko jedno. Indianin wyglądał z resztą na poczciwego darczyńcę. Zademonstrował mu sposób użycia. Wsadził palec do proszku, obtaczając go w nim dokładnie. Przystawił palec pod nos i sprawnym wdechem oczyścił go dokładnie. Ricky nie był taki drobiazgowy. Wyjął z kieszeni banknot i nabrał nim odrobinę proszku. Gdy się pochylił, żeby wzionąć specyfik, Indianin klepnął go w głowę z otwartej dłoni (wcale nie tak lekko). Przysunął palec do nosa, sugerując mu, żeby i on nie próbował spożyć proszku w inny sposób. Van Wolfswinkel obtoczył więc w miarę dokładnie swój palec w ekstrakcie i przysunął do nosa. Zapach był zniewalający: nutka kokosu, coś ostrego oraz wyjątkowo nieprzyjemna woń, przypominająca pot. Trzy, dwa, raz – odliczył cicho, po czym wciągnął mieniący się w słońcu proszek.
Obudził się kilka godzin później z rozbebeszonym plecakiem. Wciąż był dzień. Po dokładnym sprawdzeniu, okazało się, że stracił tylko portfel, rower i jedną kanapkę. Lekko się wzruszył , widząc, że odbiorca zostawił mu pompkę i plakat, nie wspominając o nieznacznie opróżnionej torebce żelek. Od początku wiedział, że był to dobry człowiek. Prędko ruszył w dalszą drogę, nie oglądając się nawet za siebie. Po kilkunastu minutach marszu spostrzegł dwa rosnące obok drogi kaktusy. Jeden był naprawdę spory, osłaniając swoim cieniem drugi, mniejszy. Van Wolfswinkel był fascynatem przyrody, jął więc przyglądać się temu zjawisku, zachęcony zmieniającą się powoli z zielonej na czerwoną, barwą mniejszego kaktusa, pojawiającą się wszędzie tam, gdzie kaktus odkrywał niezacienione powierzchnie. W końcu słońce całkowicie oplotło zielono - czerwoną kreaturę. Kwiat najpierw zaczął puchnąć , potem wiotczeć, w końcu pękł jak plastykowa butelka wrzucona przez dzieci do ogniska.
Cień znów padł połowicznie na kaktusa, a na miejscu wybuchu zaczęła rozwijać się mniejsza wersja jego nieżywego już przyjaciela. Kaktus rósł szybko i do świtu osiągnął już pełny kształt. Choć Van Wolfswinkel spędził kilka ładnych godzin, obserwując przemianę kaktusa, zjawiska tego już nie zobaczył.
Wędrował już ładne kilkanaście godzin, ale nie odczuwał zmęczenia. Było już ciemno. Wymuszona drzemka dobrze mu zrobiła. Popatrzył na słońce, które pod napływem jego spojrzenia zaczęło się rozpuszczać. Zdziwił się nieco. Spadały z niego na ziemię wielkie słoneczne kule, które musiały zostawiać po sobie kratery w odległych zakątkach świata. Przestał patrzeć na słońce. Kątem oka dostrzegł jednak przemykające przez niebo słoneczne kule, które mknęły tym razem w przeciwnym kierunku, wracając na swoje prawowite miejsce. Ruszył w drogę. Zauważył, że jego japonki zaczęły się nagle rozpuszczać na jego stopach, oblewając je jakby zielonym sosem. Zamknął jednak oczy i szedł dalej. Van Wolfswinkel wiedział bowiem, że jest wyjątkowym człowiekiem.
Van Wolfswinkel otworzył jedno oko, gdy usłyszał warkot silnika. Otworzył wiec i drugie i wtedy zobaczył czerwony Kabriolet z 1960r. Mknął ku niemu z zawrotną prędkością. Patrzył na zbliżający się pojazd, zdając sobie sprawę, że zanikła jego moc roztapiania wzrokiem (cale szczęście!). Samochód minął go jednak, kontynuując swoją jazdę po Wysokiej Piątkce w kierunku Krainy Słoneczników. Zostawił za sobą kłęby dymu. Van Wolfswinkel był zachwycony. Nagle zaczął się dusić. Zdążył jedynie zobaczyć ten piękny kabriolet (w istocie taki był) i padł na asfalt w konwulsjach. Na nos.
Van Wolfswinkel otworzył oczy gwałtownie na skutek równie gwałtownego uderzenia powietrza, które o mało nie rozerwało mu płuc. Całą twarz oblewała mu krew. Z przerażeniem zauważył, że w ustach trzyma jakiś metalowy ustnik. Stał nad nim ten sam poczciwy Indianin, który trzymał w ręku jego ukochaną pompkę i wdmuchiwał nią zbawienne powietrze w usta van Wolfswinkela. Widząc szeroko otwarte oczy van Wolfswinkela, zaprzestał reanimacji. Ricky wstał, złapał rękę Indianina, potrząsnął nią zamaszyście w akcie podziękowania i zaczął biec drogą Wysoka Piątka w kierunku Krainy Słoneczników.
Komentarze [2]
2013-12-10 06:01
Śmiało mogę powiedzieć, że na Twój tekst, Solo, czekałem. Nie zawiodłem się, 5. Za wyobraźnię i styl.
2013-12-09 18:34
Van Wolfswinkel on nie grał/gra czasem w sportingu lizbona ?
- 1