W poszukiwaniu straconej nadziei – cz. 2
Kolejna teleportacja windą, w której urzędował wielki pająk i jego ofiary, minęła równie szybko jak ta pierwsza. Cisza, która towarzyszyła naszej podróży, została przerwana kojącym głosem Doktora:
- Jesteśmy bardzo blisko – powiedział, patrząc w stronę drzwi, które pod żadnym pozorem nie zachęcały. Co prawda były czyste, nie pobazgrane farbą, ale były też ciemnoszare i podrapane niczym te w szpitalnej izolatce. Nie kontemplując więcej nad ich estetyką, przekroczyliśmy próg.
Pleśń, wilgoć, resztki jedzenia porozrzucane na podłodze, butelki po alkoholu, opakowania po tabletkach, gazety, meble leżące na swoim niewłaściwym boku, to tylko fragment dramatycznego obrazu, jaki zastaliśmy w małym, ciemnym pokoiku. Nie do końca była to jednak martwa natura, bo za wersalką, która stała pionowo, klęczał mężczyzna z brodą jaskiniowca i długimi, tłustymi włosami. W dłoni ściskał fotografię, na której była Maria.
- To Ulysses, narzeczony Marii – mówi do mnie Doktor.
- To zabawne, bo ja też mam na imię Ulysses – mówię zmieszany.
Nie odpowiedział. Czyny odpowiedziały za niego.
Mój imiennik podszedł do okna i nostalgicznym ruchem odłożył fotografię na parapet, a jego ręce trzęsły się tak niewiarygodnie, że przypominały atak padaczki. Z tą jednak różnicą, że to nie była padaczka. Widziałem już coś takiego. To choroba, na którą nie ma lekarstwa. To choroba, która pustoszy serce, a uczucia zamienia w łzy.
Krople spływające po twarzy mężczyzny spadały właśnie na skandynawskie panele. W jednej chwili zerwał się, otworzył wielkie, szklane drzwi, które prowadziły na balkon i nie wahając się, po prostu przeszedł przez barierkę i skoczył.
Patrząc przez okno na szklany biurowiec po drugiej stronie przecznicy i firmę, która myła okna na specjalnej platformie, wiedziałem, że lot będzie bardzo długi. Uderzenie o ziemię usłyszałem dopiero po tym, co powiedział Doktor:
- Myśl o straceniu szczęścia zabijała go bardzo powoli, wręcz rozcinała skalpelem. Musiał mieć pewność, że Maria należy tylko do niego – mówi, a w tle słychać krzyk spadającego kamienia, który upuszczony, sprawdza jak głęboka jest studnia. – Zdrada jednak boli najbardziej. Uznał, że jeżeli nie może mieć miłości na wyłączność, to zabije tę miłość.
Uderzenie. Wycie alarmu. Taksówka, na którą spadł, z pewnością była ubezpieczona.
- Ale mówiłeś, że przyszedł do szpitala, żeby ją zobaczyć – powiedziałem, wychylając się przez barierkę i spoglądając na gapiów, którzy zbierali się w dole.
- Przyszedł, ale uciekł. Nie mógł patrzeć na własne dzieło. Nie zniósł własnej nieudolności. Zamknął się w tym pokoju na blisko dwa lata. Odgrodzony od świata, starał się zrozumieć, dlaczego stracił to, na czym mu najbardziej zależało, zrozumieć, dlaczego sam się tego wyrzekł.
Nagle wszystko zastygło. Ludzie zamarli w pozach niedowierzania. Co prawda z tej wysokości nie widziałem twarzy, ale nie było to konieczne, by poczuć ich konsternacje. Doktor podszedł do parapetu, schował do kieszeni zdjęcie Marii, uśmiechnął się i gestem mówiącym: „chodź za mną, pokażę ci morał tej historii” nakazał mi ruszyć moje – zamarłe od lęku wysokości – nogi. Wróciliśmy do windy.
Tym razem nie jechaliśmy w dół. Jechaliśmy ku niebu – przynajmniej tak mi się wydawało. Minęliśmy białe drzwi, a chwilę później kolejne – te prowadzące do gabinetu Doktora.
Milczenie. Zgrzyt. Milczenie. Dojechaliśmy do granicy. Tutaj nie było drzwi, które odzwierciedlają wnętrze. Była dziura. Dziura prowadząca do ogromnej, absolutnie ciemnej sali. Sala była zaś tak ogromna, że przejście na jej drugi koniec zajęło nam dobrą minutę. Dopiero pod koniec naszej wędrówki okazało się, że jesteśmy w opuszczonym teatrze, a my sami weszliśmy właśnie na scenę. Byliśmy jak Hamlet albo Łopachin. Doktor patrzył na mnie swoim mądrym spojrzeniem, a w jego głowie układały się następujące słowa:
- Umarłeś Ulyssesie. Tak, tak, nie kręć głową.
Kręciłem głową.
- Ale dajemy ci wybór: wyzbądź się swojej wiary i nadziei, że jesteś niewinny i uratuj swój żywot albo zapomnij, nie żałuj, trwaj w bólu przez wieczność – skończył Doktor. .
- Co ty bredzisz człowieku? .
- Chyba się nie rozumiemy. Nie, nie, nie rozumiemy się. To ty, Ulyssesie, jesteś tutaj w pidżamie i to ty, tak ty, ty nie traktujesz mnie poważnie. Miej odrobinę szacunku, przynajmniej ten jeden raz.
To, że podróżuję w czasie i przestrzeni starą, kopalnianą windą, a na dodatek jestem ubrany w pidżamy, nie sprawia, że ktoś może nie traktować mnie poważnie.
- Jeżeli nawet umarłem, to dlaczego pod oknem mojego pokoju ciągle bawią się dzieci, a stary listonosz codziennie przynosi mi listy? – mówię, śmiejąc się z czegoś, co wydaje się być świetnym żartem.
- Nie do końca wyraziłem się jasno, bo w pewnym stopniu jeszcze żyjesz. Zbieramy takich jak ty w jednym miejscu, żeby osądzić każdego po kolei. Ogólnie jesteście uznawani za szaleńców.
- Dlaczego akurat za szaleńców? – pytam ucieszony.
- Pewnie dlatego, że nimi jesteście. Wszyscy po śmierci albo tuż przed nią nimi jesteście. Nie doceniacie życia, bo jesteście zakompleksieni na punkcie swojej egzystencji. Doceń więc naszą wspaniałomyślną propozycję, jaką składamy u twych stóp. To jak będzie?
Zapalają się reflektory. Okazuje się, że nie jesteśmy sami. Widownia wypełniona po brzegi. Widzowie zaczynają klaskać i wiwatować, chcąc jakby dodać mi otuchy.
Musieli zatrudnić wielu statystów i wyłożyć kupę pieniędzy na taką scenografię, pomyślałem. Po co ta szopka? Rozglądam się po twarzach i nikogo nie poznaję, ale każdy świetnie odgrywa swoją rolę – wyglądają jak „szaleńcy”. Wstają. Aplauz na stojąco. Wszyscy klaszczą, no może oprócz kobiety siedzącej w pierwszym rzędzie. Znam ją. Widziałem ją na fotografii. Teraz poznaję jej sraczkowatą sukienkę. Nie, ona nie klaszcze.
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wpadam w stan odurzenia. W żołądku mieszają się wszystkie uczucia. Stan odurzenia. Czarodziejska różdżka. Przed oczami wirują obrazy, które okazują się wspomnieniami. Mieszają się uczucia. Do uszu dochodzi tylko szum spróchniałego drewna sceny, po której stawiam właśnie kroki. Wirują. Jakbym dostał tą różdżką po głowie. Szum. Po którym stawiam kroki w tył. Kroki ucieczki. Mimo, że tak naprawdę stoję w miejscu. Dosypali mi czegoś do jedzenia? Stoję w miejscu. Czuję się jak Juliusz Cezar pchnięty sztyletem Brutusa. Upadam. Widzę podwójnie. Pchnięty sztyletem. Mój żołądek. Czarodziejska. Stan. Teatru. Krzyczę: .
- To wszystko nie prawda. To nie dzieje się...
- … naprawdę – krzyczy pacjent szpitala psychiatrycznego, leżąc na podłodze gabinetu doktora psychiatrii.
W tle słychać kroki trzech rosłych mężczyzn, maszerujących przez długi na trzydzieści metrów korytarz.
- Nic się panu nie stało? – pyta jeden z „goryli”.
– Jak on się w ogóle tutaj dostał? Przecież jak co wieczór sprawdzaliśmy wszystkie zamki.
Kocimi ruchami łapią szaleńca i trzymając go w nieczułym uścisku, czekają, aż doktor poda im kaftan, który leży na ziemi. Nagle mężczyzna w pidżamach wyrywa się z muskularnych rąk, sięga po nożyczki, które leżały na hebanowym biurku i wymachując rozwartymi ostrzami przed źrenicami trójki muszkieterów i Doktora – D'Artagnana wybiega z gabinetu i biegnie wzdłuż długiego na trzydzieści metrów korytarza.
Biegnę wzdłuż krętych uliczek teatru. Brakuje mi tchu, ale nie mogę się zatrzymać. Przecież mnie gonią. Moje nogi niesie nadzieja, że za kolejnym zakrętem znajdę wyjście, znajdę jakieś wielkie obrotowe drzwi, będące ucieczką od tej beznadziejnej sytuacji. Ale wyjścia nie ma. Dróg coraz więcej. Szał. Zwątpienie. Klękam. Poddaję się. Niech mnie zabiorą do swojego świata. Straciłem nadzieję. Nadzieja nie istnieje. Słyszę ich kroki. Blisko. Coraz. Bliżej. Konam.
Budzę się w sali, której ściany wyłożone są materacami, a drzwi zamknięte na dwa ogromne zamki i stalową zasuwę. Obok mnie śpi, jak zwykle, trzech innych szaleńców: morderca, który zabił wiejską rodzinę i wszystkie zwierzęta z farmy, gwałciciel i sześćdziesięcioletni sadysta, o którym nic nie wiem. Jestem w domu, pomyślałem. Wszystko było tylko koszmarem.
- Chyba miałeś zły sen, bo strasznie się pociłeś i stękałeś – mówi mężczyzna w białym fartuchu, siedzący obok mojego łóżka.
To Doktor. Człowiek, który opiekuje się całym szpitalem i którego słuchają się nawet te pięćdziesięcioletnie pielęgniarki z nadwagą i wąsami.
- Był pan tutaj cały czas? – pytam. .
- Przyniosłem ci prezent, ale nie spodziewałem się, że będziesz spał. Z ostatnich raportów wynikało, że od trzech tygodni nie zmrużyłeś oka.
- Sam się dziwię. Co to za prezent?
- Dokonałeś słusznego wyboru – powiedział, wyciągając z kieszeni fotografię młodej kobiety. – Lepiej, by zabijał cię smutek, niż leczyła nadzieja.
- On żyje, on żyje, żyje! – krzyczy czarnoskóra kobieta, stojąca wśród tłumu gapiów.
Mężczyzna, który właśnie wyskoczył z szóstego piętra obskurnej kamienicy, kaszlał wypluwając własną krew.
- To cud! Cud! Dziękujmy panu – dodaje mąż kobiety.
Brodacz, leżący na dachu taksówki, z niesamowitym wysiłkiem uniósł dłoń, w której trzymał niewielką fotografię i wykrztusił: - … niż leczyła nadzieja...
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?