Wątły scenariusz i skłonność do efekciarstwa
Nie mają z nim szans produkcje ze zmartwychwstałym przy pomocy komputera Paulem Walkerem czy też jakiekolwiek inne o samochodach transformujących się w roboty. Najmniejszych szans.
Otóż – tak – „Mad Max: Fury Road” jest filmem o ścigających się samochodach. Praktycznie przez dwie godziny oglądamy ludzi jeżdżących po pustyni. Piękne w tym wszystkim jest to, że z tego jeżdżenia nie wynika żadne ratowanie świata. Mimo olbrzymiej dawki efekciarstwa (nie oszukujmy się, te pojazdy wyglądają tak, jakby wyklepał je Guillermo del Toro mechaników) i ogólnie pojętego mocnego pierdolnięcia „czym tylko się dało”, historia jest dosyć mała, czym nie odbiega od standardów serii – Max gdzieś przybywa i tak się jakoś dzieje, że trafia w sam środek akcji.
Tutaj jest wyjątkowym pechowcem, bowiem „trafienie w sam środek akcji” znaczy dla niego mniej więcej tyle, że zostaje schwytany, wzięty do niewoli i zakwalifikowany jako uniwersalny dawca krwi i organów dla armii lokalnego watażki posiadającego status bóstwa. Tom Hardy może i mówi niewiele, ale wygląda i JEST prawdziwym twardzielem. Czuć w nim ducha minionej epoki, takiego kozaka, który potrafiłby zabić łotra jednym palcem, a potem zapłodnić wzrokiem porwaną przez niego kobietę i odlecieć na smoku w stronę zachodzącego słońca, by stawić czoło kolejnym wyzwaniom tego typu.
Seria Mad Max była mi dotychczas obca, toteż wykorzystałem okazję do nadrobienia dwóch pierwszych części, jaką był zawarty w ofercie Multikina nocny maraton. Powiem wam, że Mad Max jest tak intensywnie naładowany akcją, że ani przez moment nie musiałem w kinie walczyć z sennością, chociaż seans najnowszej części serii zaczął się gdzieś przed drugą w nocy. Skutecznie wybudziły mnie ze snu już dwie pierwsze części, nakręcone stosunkowo dawno temu, a przez to prezentujące się zupełnie inaczej. Ciągły pościg przez pustynię, liczne starcia oraz bohaterowie o ognistym temperamencie, gwarantowały doznania na najwyższym możliwym poziomie.
Zwrócić trzeba również uwagę na aspekty wizualne tego filmu. Pustynia ma za dnia barwę jaskrawożółtopomarańczową, natomiast nocą wszystko się zmienia i nabiera niebieskogranatowego koloru. Surrealistyczne, ale dodaje smaczku, zwiększając komiksowo-kreskówkowy charakter produkcji. Mam także wrażenie, że i tym razem zastosowano miejscami przyspieszenie nagrania, co wykorzystywano już w poprzednich filmach tej serii. Ot takie puszczenie oka do fanów?
Jeżeli jesteśmy przy nawiązaniach do poprzednich filmów, to Fury Road jest czymś w stylu niby-quasi-sequela. Spokojnie można go obejrzeć, nie zapoznawszy się uprzednio z trylogią z Melem Gibsonem, która sama w sobie nie była w pełni spójna. Najnowsza część kontynuuje tę tradycję. Ciężko powiedzieć, czy to jest ten sam świat – ciężko sobie jednak wyobrazić, by mógł przejść aż taką transformację za życia Maxa. To trochę tak jak w tym filmie z Kevinem Costnerem, w którym udawał listonosza, tylko na odwrót. Z w miarę normalnego świata przejść do pustyni, na której w kilku enklawach twardą ręką rządzą dyktatorzy, decydując o życiu i śmierci wszystkich mieszkańców… Wydaje się to mało prawdopodobne, ale nie ma to żadnego znaczenia, skoro film jest taki miodny. Wgniata widza w kinowy fotel i jednocześnie usiłuje z niego wyszarpnąć.
Dwie rzeczy mi tu jednak lekko nie pasują. Po pierwsze liczyłem na rozbudowanie mitologii tego świata. Dlaczego to właśnie Wieczny Joe rządzi? Jak doszedł do władzy? Skąd biorą się trepy? Co się stało ze światem? Liczyłem, że może Max zada któreś z tych pytań, ale nie i to jest trochę dziwne, bo albo się w tym kawałku świata świetnie odnajduje, albo twórcy celowo przemilczeli te aspekty. A tak na serio to momentami miałem wrażenie, że bohater nie do końca ogarnia, ale po prostu zaciska zęby, bo jest takim przekozakiem, że nie zadaje tego typu pytań. Druga sprawa tyczy się samego Maxa. Czy ja przeoczyłem jakiś film? Wizje, których doświadcza, pokazują, że popełnił w życiu jakiś poważny błąd, ale ja nie do końca łapię, o co się rozchodzi. Miałem za to wrażenie, jakby wyjaśnienie jego przeszłości było szykowane na kontynuacje.
***
No ale film jest ogólnie świetny, toteż na te dwa drobne mankamenty przymykam oko. Mocny kandydat na tytuł roku. Dobrze, że tę markę udało się wskrzesić w takim stylu. Zwłaszcza, że Charlize Theron ogoliła do roli głowę i dała sobie amputować lewą rękę.
Jaskier
Grafika:
Komentarze [1]
- 1