Wesele w starym stylu
Zawarcie związku małżeńskiego i związane z nim zwyczaje i obrzędy zmieniają się z czasem. W zasadzie czerpią jeszcze z polskiej tradycji, ale coraz chętniej narzeczeni w naszym kraju sięgają do pomysłów zza oceanu. Mam nieodparte wrażenie, że chyba za mocno zachłysnęliśmy się w ostatnich latach anglosaską kulturą, przeszczepiając na nasz grunt wszystkie te niebieskie podwiązki i pożyczone przedmioty, zupełnie nie powiązane z nami kulturowo, a te stare polskie obyczaje weselne zaczęliśmy uważać za "obciachowe". Szkoda, bo sposoby zawierania małżeństw przez naszych pradziadków były według mnie bardziej kolorowe i zachęcające do zabawy, niż dzisiejsze, nawet te najbardziej "oryginalne" wesela, które przypominają coraz bardziej spektakl teatralny, w którym wszyscy obecni grają jakieś wyznaczone z góry role. Chcecie wiedzieć, jak to było kiedyś?
Gdy kawaler znalazł już wybrankę swego serca, chcąc okazać jej swoje poważne zamiary, wysyłał do niej dziewosłębów, czyli zaprzyjaźnionych mężczyzn, którzy w jego imieniu prosili o rękę panny jej rodziców. Ci przybywszy pod dom panny nie zdradzali od razu powodu swojej wizyty, a do dobrego tonu należało udawanie, że się nie wie, po co przybyli. Wypytywali więc ojca rodziny głównie o jego rodzinę, zbiory, zdrowie domowników itp. Na koniec umawiali się na kolejną wizytę. Podczas tej kolejnej wizyty mówili gospodarzowi, że przyszli do niego, by kupić „coś, co ma w domu”. Gdy wyłuszczyli w końcu prawdziwy powód swej wizyty i spotkali się ze zrozumieniem i zainteresowaniem ojca rodziny, na stół stawiano alkohol i wznoszono toasty za zdrowie i szczęście młodych.
Następnie kawaler wraz z własnymi rodzicami, swatami oraz muzykantami przybywał do domu rodziców swojej wybranki osobiście. Na poczęstunek przywoził z sobą wódkę oraz bochenek chleba. Impreza rozpoczynała się od ukrojenia kawałka chleba i zamoczenia go w soli. Następnie wręczano ten kawałek chleba go młodym, którzy musieli go zjeść i to bez krzywienia się, co miało być znakiem ich gotowości do dzielenia się w przyszłym życiu wszystkimi problemami i wspierania się w ich pokonywaniu (pierścionki zaręczynowe pojawiły się dopiero w XVI wieku najpierw na dworach, a następnie wśród nieco uboższych warstw społecznych). Następnie młodzi wymieniali się prezentami, a wszyscy obecni tańczyli taniec zarękowinowy.
Powiadomienie lokalnej społeczności o fakcie zaręczyn odbywało się tak jak dziś, czyli przez danie w kościele na zapowiedzi. Do dziś przetrwał również zwyczaj osobistego zapraszania przez parę młodą gości na uroczystość zaślubin. Wieczór poprzedzający tę uroczystość narzeczeni spędzali jednak osobno. W przeddzień wesela panna młoda zapraszała do siebie przyjaciółki, które prosiła o zostanie jej druhnami. Wieczór panieński miał w tamtym czasie raczej smutny charakter, a zwano go „wianeczkami”. Pleciono wtedy wianki i ślubną koronę dla panny młodej oraz układano bukieciki dla panów. Śpiewano przy tym głównie rzewne piosenki o niedoli stanu małżeńskiego, tęsknocie za panieńską wolnością i opuszczaniu rodzinnego domu, a na koniec symbolicznie rozplątywano narzeczonej warkocze (tzw. „rozpleciny”), które były symbolem przynależności do panieńskiego stanu i pochwałą dziewictwa zachowanego aż do ślubu. Zbierano wtedy również pieniądze na tzw. „grzebień”, co stanowiło pewien zastrzyk gotówki dla dziewczyny na start w jej nowe życie. Zgoła odmiennie wyglądał wieczór kawalerski. Tak jak obecnie był hałaśliwy, pełen pijatyki i zabawy.
Następnego ranka pan młody przybywał do domu panny młodej z orszakiem, jednak zanim zobaczył swoją wybrankę, musiał wykupić od starosty rózgę weselną. Potem młodzi klękali przed swoimi rodzicami prosząc ich o błogosławieństwo. Matka w czasie błogosławieństwa wkładała córce pod wianek odrobinę chleba, soli i pieniążek. Ślub musiał się odbyć do roku od chwili zaręczyn, gdyż inaczej obietnicę uznawano za nieważną. W dniu ślubu narzeczeni udawali się udekorowanym wozem do kościoła (ubrani w stroje szlacheckie lub ludowe). Oczywiście po drodze robiono im tak jak i dzisiaj „bramy”, a orszak zmierzający do kościoła przepuszczano dopiero wtedy, gdy pan młody wykupił się wódką. Po zaślubinach i wyjściu z kościoła młodych obsypywano monetami. Przesąd głosił, że kto uzbiera ich więcej, będzie rządził w nowym związku domowym budżetem. Obsypywanie młodych ryżem nastąpiło znacznie później, a zwyczaj ten dotarł do nas z Zachodu.
W domu weselnym witano nowożeńców chlebem i solą, a niekiedy wódką. Przyjęcia były bardzo często wystawne, według staropolskiej zasady „zastaw się, a postaw się”. Płaciła za nie rodzina panny młodej, a rodzina pana młodego stawiała jedynie alkohol i płaciła za muzykantów. Im wyższy był stan młodych, tym dłużej trwały wesela. Niekiedy nawet przez kilka dni. Pierwszy taniec należał oczywiście do młodej pary, która musiała zadbać o to, aby był piękny, gdyż była to także wróżba na resztę życia. Następnie panna młoda tańczyła z gośćmi tzw. „biały taniec”. Co ciekawe, za przywilej tańca z panną młodą goście musieli zapłacić. Po tańcach przychodził czas na oczepiny, czyli oficjalne przyjęcie młodej żony do grona mężatek. Kobiety zdejmowały jej wianek, a następnie obcinały warkocze, a krótkie włosy wkładały pod strojny czepiec, który najczęściej był darem od matki chrzestnej. Po tej smutnej chwili następowały żarty, zabawy i przyśpiewki.
Bogactwo obyczajów i tradycji ślubnych za czasów naszych pradziadów było – jak widzicie - bardzo duże. Czy do dzisiejszych czasów zachowało się dużo tych zwyczajów? Raczej nie. Choć możemy chyba żałować, bo wiele z nich mogłoby i dziś stanowić piękne uzupełnienie niejednego ślubu.
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?