Widziałem Ją wczoraj.
Znowu Jej blada twarz mignęła tuż za rogiem. Biała twarz. Martwe oczy. Bezkrwiste usta. Przez ułamek sekundy spojrzała na mnie i poczułem dreszcz pełzający wzdłuż kręgosłupa. Chłód jej pustych, bladoniebieskich oczu sprawił, że wszystko we mnie zamarło; serce przestało bić, stopy wrosły w ziemię, a kolana ugięły się. Ulotna chwila, która sprawia, że czuję się oderwany od rzeczywistości. Zbyt wiele ich ostatnio dotyka mnie bez ostrzeżenia. Przeszyła mnie swym wzrokiem na wskroś sięgając do tych pokładów duszy, które są zamknięte dla innych. Nawet dla mnie.
Mroczne.
Przerażające.
Martwe strefy żywego umysłu.
Każdy w życiu stawia sobie jakiś cel.
Ja go nie mam.
Ten koszmar trwa odkąd sięgam pamięcią. Granice między snem a jawą są tak cienkie, że zlewają się ze sobą tworząc jedność. Poruszam się jak we mgle, jak ślepiec po omacku; tracę kontrolę nad życiem. Już nie decyduję nawet o tym, co chcę widzieć, a czego nie, bo Ona mną zawładnęła. Znajome mrowienie w karku czuję w każdym ciemnym pomieszczeniu, w każdej mrocznej uliczce. Panika towarzyszy mi co dzień. Czy ja się Jej boję? To uczucie osiąga apogeum w nocy, gdy jestem sam: tylko ja i cienie tańczące na ścianie. Zamiast rzucić się w objęcia snu Morfeusza, godzinami wpatruję się w popękany sufit. Linie na nim tworzą dziwne kształty.
Ale tylko w nocy.
Za dnia wydają się być zwykłymi rysami w tynku, zaś w nocy przybierają znajome formy. Wyglądają tak, jakby miały własne imiona, własne twarze, własną historię.
Pragnę…
Bezsennymi oczami przyglądam się liniom na suficie i opowieści, jaką tworzą.
Dziś niech będą polaną w lesie. Zielona, soczysta trawa sięga tu kostek, a gałęzie dzikich jabłoni uginają się pod ciężarem owoców. Kieruję twarz ku Słońcu i pozwalam mu ciepłym pocałunkiem pieścić swe oblicze. Wpatrując się w nie bez lęku czuję wiatr tańczący w mych włosach. Przesycone słodyczą żywicy kropelki rosy osiadają na nagiej skórze dłoni. Zanurzam bose stopy w bujnej zieleni słysząc jej cichy szept. Co mówi? O czym próbuje mi opowiedzieć? Tego nie dowiem się już nigdy, bo oto półsen przerywa inna wizja, wizja umysłu. Słoneczna polana odchodzi w niepamięć, a szarobrudny tynk na suficie jutrzejszej nocy przybierze inny, nowy kształt.
Tęsknię za moją polaną. Za jej kształtem, zapachem, smakiem. Za jej cichym śpiewem poruszanych wiatrem roślin. Pragnę…
Lecz na horyzoncie jawi się kolejna halucynacja.
Droga.
Mroczna i przerażająca.
Po mojej prawej stronie stoi mur z kamienia. Cegły nie są ani kwadratowe, ani prostokątne, lecz obłe. Przybierając najróżniejsze formy i kształty lekko wystają z muru, jakby chciały, aby ktoś je dotknął. Przesuwam zdrętwiała dłonią po chłodnych kamieniach i czuję dreszcz. Ten znajomy zimny dreszcz sunący wzdłuż kręgosłupa zawsze, gdy Ona jest w pobliżu. Odwracam głowę w drugą stronę, lecz pod powiekami majaczy mi już tylko widmo rąbka Jej szaty. Biel skóry zlewa się z bielą sukni, ale Jej już nie ma.
Odeszła.
Po mojej lewej stronie wyrasta potężny las. Ściana smukłych sosen, przez które nie przenika nawet promyk Słońca. Odrywam palce od muru i próbuję spojrzeć za siebie, choć w jakiś niewytłumaczalny sposób wiem, że i tak nic nie zobaczę.
Pustka.
Czarna dziura.
Rysy na suficie układają się w postać otoczoną blaskiem.
Ale to nie Ona.
Nie moja …
Skoro nie wiem gdzie jest początek drogi, to może ujrzę choćby jej koniec. Odwracam głowę i wtedy pierzchają z niej wszelkie złe myśli.
Każde kłamstwo.
Każde niewłaściwe słowo ucieka z mego umysłu.
Czuję się czysty, dobry i…wolny.
Jestem szczęśliwy…
Tak…
Szczęśliwy, bo widzę Cię na końcu tej drogi. Stoisz na polanie zalanej słońcem, a lekki uśmiech rozjaśnia Twą bezkrwistą twarz. Pragnę zanurzyć stopy w trawę i poczuć euforię życia. Spojrzeć bez lęku prosto w Słońce. Dotknąć pobliskiego pnia drzewa i poczuć jak pod jego korą tętnią soki Życia.
Pragnę…
I wtedy wszystko znika…
Budzę się zlany potem z twarzą mokra od łez żalu. Żalu za pięknem, nieosiągalnym dla mnie.
Oni myślą, że pięknem są liczby, matematyka. Chcą wszystko zmierzyć, obliczyć, objąć umysłem, a tego, czego nie rozumieją – nie uznają za prawdę. Ale jak liczby mogą być piękne? Coś regularnego, powtarzalnego, nie może być pięknem. A więc czym jest piękno? Gdzie tkwi jego istota? W czym? W kim?
Pięknem jest księżyc na rozgwieżdżonym nocnym niebie.
Zimny i milczący.
Pięknem jest kryształowa toń jeziora górskiego, w którym odbijają się śnieżyste obłoczki.
Zimny i milczący.
Pięknem jesteś Ty. Twe przepastne bladobłękitne oczy, martwe usta. Pięknem jesteś TY
Zimna i milcząca.
Kiedy Cię znów ujrzę? Nie pozwól mi czekać najdroższa. Pragnę…
Moja droga nie jest drogą z kamiennym murem po prawej stronie i groźną ścianą lasu po lewej. To nie droga, lecz Droga. Mój umysł nie wie… Tak… przechytrzę go. Nie jestem wariatem, a moje „halucynacje” są prawdą. Prawdą! Ona istnieje, a ja jestem zdrowy! Nie wymyśliłem Jej. Mógłbym zajrzeć w smutne oczy i ucałować Jej powieki. Mógłbym. Ale Oni mi nie wierzą. Twierdzą, że jestem szalony. Oni nic nie wiedzą! Nie rozumieją! Uważają mnie za wariata? Proszę bardzo! Ja chcę tylko jednego.
Pragnę…
Czy ta droga ma swój koniec? Musi mieć. Skoro ma też początek, to gdzieś tam, poza zasięgiem wzroku MUSI się kończyć. Jeśli tylko wytężę swe zmysły. Skoncentruję się. Zamknę na tę parszywą imitację świata, jaka mnie otacza. W tedy zobaczę. Chyba już nawet wiem, co. Bo to oczywiste. Ujrzę bladą twarz. Delikatną suknię, jak pajęczyna. Poszarpaną i cienką. Białe dłonie wyciągnięte w moją stronę.
Chodź do mnie! Przytul swoje ciepłe ciało do mojego. Jak do bryły lodu. Zatańcz ze mną. Może po raz ostatni. Zamknij oczy, uszy, dłonie. Niech nikt nam nie przeszkadza. Nikt nam nie może przeszkodzić. A jeśli spróbuje? Co będzie, jeśli ktoś spróbuje nam przeszkodzić? Co z nim zrobimy w tedy?
Zniszczymy?
Zabijemy?
Nie mój drogi.
Nie wolno nam zrobić żadnej z tycz rzeczy.
Jeśli tylko uczynimy coś zakazanego, to ujawnimy się.
Pokażemy światu swoje istnienie. A tego chyba nie chcesz, prawda?
Gdy świat cię zauważy to zdasz się w tedy na jego łaskę. Na jego opinię.
Na jego OSĄD.
Pióro zawisło nad białą kartką. Czystą. Piękną. Pustą. Myśli błądzą oderwane od rzeczywistości. Nie potrafię ich zebrać, związać, zatrzymać. A we mnie bestia szarpie się na łańcuchu. Chce, żeby ją uwolnić, zdjąć łańcuch i kaganiec, aby mogła wywrzeszczeć całą frustrację, całą złość i nienawiść, jaką czuje. Ale ja jej nie pozwolę. Ona jest częścią mnie. Nie mogę się jej wyprzeć, zapomnieć o niej, nie mogę, bo nie potrafię.
Czym jest ta bestia? Bestia to twoje prawdziwe JA. Prymitywne, jasno określone, instynktowne i głębokie. Wnętrze jaźni. Jądro jądra. Coś, co było, co jest. Co będzie. Jedyna rzecz stała i niezmienna. Twoja prawdziwa twarz. Bez maski. Bez sztuczności. Bez udawania. Nie jest ona ani człowiekiem, ani zwierzęciem. Jest hybrydą. Połączeniem, które zarazem nie zawiera w sobie jasno określonej granicy. Bestia nie jest ani ludzka, ani zwierzęca. To dwie natury złączone w jednej postaci. Bezkształtnej, zdeformowanej istoty bez konkretnego, materialnego ciała. Jest myślą, energią, czymś, czego nie dotkniesz, nie poznasz, nie zrozumiesz do końca. Korzenie jej sięgają tak głęboko, że sam nie wiesz dokładnie czy w ogóle takowe istnieją. Byt. Materia. Idea. Biedni filozofowie. Byli głupcami, jeśli sądzili, że do prawdy prowadzi poznanie świata. Przecież to niemożliwe. Bestia nigdy nam na to nie pozwoli. Pozamyka przed tobą drzwi twojej podświadomości, a ty już ich nie otworzysz. I tego właśnie chciała bestia. Gdy zamykasz się na świat otwierasz się na siebie. Na swoje wnętrze, na swój umysł. Bledną wszelkie dziwactwa, kompleksy rozpuszczają się w kwasie umysłu. Cisza. Spokój. Tylko ty i bestia. Sam na sam. Oko w oko. Boisz się, spodziewasz się najgorszego. A ona przychodzi do ciebie, kładzie się u twych stóp i niepomna na twój strach przytula swe ciało do twego. Milkniesz. Chcesz rozkoszować się tą cudowną chwilą, bo wiesz, czujesz przez skórę, że to tylko pozór. Wystarczy, że przymkniesz z lekka oczy, a ona rzuci się na ciebie. Zawładnie tobą. Ciałem, duchem i umysłem. Więc zamykasz oczy, chcesz by już było po wszystkim.
Ale nie dzieje się nic.
Ona milczy.
Ty milczysz.
Zasypiacie.
Budzę się znów pośród nocy zdezorientowany i zlękniony. Powieki nie chcą się unieść zdrętwiałe jak reszta ciała. Chwila. Sekunda staje się wiecznością. Resztki snu majaczą nie pozwalając swym natręctwem na ostateczne przebudzenie. Ciekawe czy bestia też śpi? A może krąży w snach innych ludzi zmieniając cudze marzenia w koszmary senne, a najgorsze wizje w cudne miraże. Myślałem kiedyś, że bestia podróżuje sama. Samotność to w końcu chyba jej największa domena. Teraz wiem jednak, że bestie nigdy nie jest sama. Furie, sukkuby, muzy… Wiele towarzyszek, towarzyszy ciągnie się w orszaku bestii. Pomaga, przeszkadza, czasem znika, pojawia się niespodziewanie. Ale cały czas mam to uczucie, że czyjeś oczy mnie śledzą, obserwują. Wypalają mi dziurę w plecach. Mrowienie w karku, i sam już nie wiem czy to ONA, czy też może bestia pobrzękuje cicho łańcuchem budząc delikatną melodię metalowych spoiw łączących ogniwa zdrowego- chorego umysłu…
Komentarze [2]
2005-03-23 14:48
Ulcia…ja też chce dokładke,ale od Ciebie ;)
Świetnie (zresztą,jak zawsze :))!!!
Buziak dla Cioci Dobrej Rady(buziaka dam osobiście;P ) :)
2005-03-22 19:44
hke khe, za dlugie ;)
- 1