Zapomniana maestra
Połowa września minionego roku przyniosła wysyp nader smutnych okrągłych rocznic. Od niosącego nam wyjątkową gorycz 17 września minęło dokładnie osiemdziesiąt lat. Polacy skupili się tego dnia głównie na ożywieniu martyrologicznej substancji, ale wtajemniczeni przypomnieli innym, że kolejnego dnia minęło również osiem dekad od chwili, w której Witkacy, w obliczu tzw. „czwartego rozbioru Polski”, odebrał sobie życie. Zdecydowanie jednak wątpię, by choć połowa ludzi, którzy znają datę śmierci autora Czystej Formy, skojarzyła ją z kolei z datą trzydziestej rocznicy śmierci nie mniej zasłużonej dla polskiej sztuki osobowości, największej polskiej aktorki, Aleksandry Śląskiej.
Dziś o tej kobiecie niewiele się słyszy. Z przykrością muszę stwierdzić, że rodzime instytucje zarządzające kulturą, w tym i telewizja publiczna, robią naprawdę niewiele, żeby pielęgnować artystyczny dorobek powojennej Polski. Może to dziwne, ale czasem odnoszę wrażenie, że perelowskie uciemiężenie przysłużyło się jednak kulturze o wiele bardziej. Dziś widzimy, że ówczesna cenzura państwowa była zupełnie nieskuteczna, bo stawianie czoła ciemiężycielom, było tylko dodatkową motywacją dla twórców, a w społeczeństwie wzbudziło ogromny popyt na obcowanie z kulturą. Gdy spojrzymy jeszcze głębiej w przeszłość naszej ojczyzny, możemy też dojść do wniosku, że polska kultura powstawała z reguły w mało sprzyjających okolicznościach, ale to jakimś cudem sprzyjało jej rozwojowi. W czasach walki z zaborcami, czy też później, z narzuconymi sojusznikami, dzieła naszej kultury były jak nic formą manifestu narodowej tożsamości. A gdy tych czynników zabrakło, okazaliśmy się z jakiegoś powodu już niezdolni zarówno do tworzenia równie wiekopomnych dzieł, jak i do pielęgnowania swoich wcześniejszych artystycznych dokonań. Nie wiem ile w tym prawdy, ale przeczytałem kiedyś w sieci informację o zaginięciu wielu nagrania teatru telewizji, w których wybitnymi kreacjami popisywała się ogromna rzesza wybitnych aktorów tamtego okresu, w tym i wspomniana przeze mnie we wstępie Aleksandra Śląska. Podejrzewam jednak, że nie wszystkie te nagrania zaginęły, dlatego też nie potrafię zrozumieć, dlaczego przedstawiciele obdarzonej misją edukacyjną telewizji publicznej nie przypominają tych nagrań. Czy nasza wolność w dziedzinie kultury musi znaczyć jedynie nagminne emitowanie produktów innych kultur, w tym głównie tej amerykańskiej? Wytłumaczcie mi, dlaczego równie chętnie nie sięgamy do rodzimego dorobku, choć naprawdę mamy się czym pochwalić?
Wspomniana przeze mnie powyżej aktorka pochodziła ze Śląska, a naprawdę nazywała się Aleksandra Wąsik. Jej ojciec był wicedyrektorem okręgu PKP, działaczem narodowym, a także uczestnikiem III powstania śląskiego i posłem na Sejm II RP. Jednak to nie koneksje ojca miały wpływ na jej karierę, bo gdy Aleksandra chciała rozpocząć naukę artystycznego rzemiosła, wybuchła wojna. Wyjechała więc do rodziny do Wiednia, gdzie podjęła edukację, co było o tyle dogodne, że jako Ślązaczka świetnie mówiła też po niemiecku. Ten okres jej życia, o którym niechętnie potem rozmawiała, odbijał się potem niemiłą czkawką do końca jej życia. Polacy bywają w tym temacie bardzo pamiętliwi i w sumie to nawet trudno się temu dziwić. Wszak gdy w Polsce toczyły się działania wojenne, ona spokojnie żyła sobie w kraju zaanektowanym przez Niemcy. To tam poznała jednak uniwersalne prawidła sztuki aktorskiej, jakże odległe od skostniałej polskiej maniery. To pozwoliło jej zostać nowoczesną aktorką. Po wojnie wróciła do Krakowa, gdzie kontynuowała edukację w szkole dramatycznej przy krakowskim Teatrze Słowackiego i zetknęła się po raz pierwszy z wybitnymi artystami polskiej sceny. Z Krakowa przeniosła się jednak w 1949 roku do Warszawy. W Warszawie nawiązała współpracę z Teatrem Współczesnym, gdzie dostała pierwszy angaż, a potem z Teatrem Ateneum, gdzie poznała swojego drugiego męża Janusza Warmińskiego, który pełnił tam funkcję dyrektora (od tej pory placówkę tę zaczęto nazywać w środowisku artystycznym zagłębiem śląsko - warmińskim). W tym mieście miała również możliwość wspólnej pracy z wieloma wybitnymi polskimi reżyserami i aktorami, choćby z Aleksandrem Zelwerowiczem, Juliuszem Osterwą i Ludwikiem Solskim. To tu namówiono ją także do zmiany nazwiska, bo prawdziwe, zdaniem wielu ludzi z branży, było mało chwytliwe. W Krakowie mówiono o niej w kręgach artystycznych „ta ze Śląska”, stąd i jej decyzja o zmianie nazwiska na właśnie takie nie była trudna. Jako dojrzała aktorka pracowała również przez wiele lat jako wykładowca w PWST, gdzie studenci nazywali ją "świętym potworem".
Aleksandra Śląska jako aktorka zachwycała. Była perfekcjonistką o wyjątkowej charyzmie i wewnętrznym magnetyzmie. Nazywano ją królową polskiej sceny. Traktowała swój zawód z ogromnym szacunkiem i powagą. Role, które wybierała, miały najwyższą artystyczną rangę i wymagały fantastycznie opanowanego rzemiosła. Była niezwykła i niepowtarzalna. Uwagę przykuwała jej nietypowa uroda, określana często jako "nordycka". Miała śliczne, fiołkowe oczy z lekkim chłodnym zezikiem, co podobno w tym zawodzie było mile widziane, gdyż potęgowało siłę ekspresji. Nietypowe były również jej włosy o złoto-różowym odcieniu. No i ten jej ciepły, aksamitny głos, który tak chętnie wykorzystywano w dubbingu i w słuchowiskach radiowych. Ale prawdziwym kluczem do jej scenicznego i filmowego sukcesu była chyba trudna do zdefiniowania umiejętność skupienia na sobie uwagi widzów, co czyniła niczym Sarah Bernhardt. Powiadano, że ilu by nie było aktorów na scenie i jacy by oni byli, to wzrok widzów i tak zawsze wędrował ku Aleksandrze Śląskiej, choćby ta stała milcząc gdzieś na skraju sceny. Wszystkie te atuty predestynowały ją do grania ról określonego typu bohaterek. Specjalizowała się w rolach Niemek, arystokratek i królowych. Ról takich zagrała naprawdę sporo, choć za te pierwsze zapłaciła naprawdę wysoką cenę. Już po pierwszych, zaczęto jej wytykać okres wiedeński, posądzano o kolaborację z Niemcami itp. Jej kreacje Niemek nie były bowiem jednowymiarowe. Każda z granych przez nią postaci esesmanek to arcystudium psychologiczne i gdyby którejkolwiek z nich przyszło stanąć przed trybunałem wojskowym w Norymberdze, wyrok mógłby być dla wielu zaskakujący. Każda z nich była zbrodniarką, ale też człowiekiem, czyli złożoną, myślącą osobowością, co Śląska starała się w nich dostrzec. Próbowała swoimi kreacjami przełamać dominujący wówczas stereotyp Niemki jako zimnej, bezwzględnej strażniczki, a robiła to tak wiarygodnie, że dostawała potem od widzów listy z pogróżkami. Warto tu przypomnieć choćby znakomitą kreację Marty w "Pasażerce” Munka. Moim zdaniem to jedna z najwybitniejszych kreacji w skali światowego kina. Fantastyczną rolę zagrała także w słuchowisku radiowym Zofii Posmysz "Pasażerka z kabiny 45". O ile film Munka wyczerpał pomysł nieszablonowej relacji w obozie między nadzorczyni i polską więźniarką, o tyle słuchowisko dopełniło ten pomysł o głęboki szkic psychologiczny Marty, która po wojnie, na pokładzie luksusowego okrętu wycieczkowego, zdaje się dostrzegać dawną "niewolnicę".
Emplois Śląskiej nie ograniczało się jednak tylko do kreowania ról Niemek. Grywała bowiem z ogromnym powodzeniem w ówczesnym repertuarze współczesnym. Była niezapomnianą Blanche w głośnej inscenizacji „Tramwaju zwanego pożądaniem” Tennessee Williamsa i Joanną w „Więźniach z Altony” Jeana-Paula Sartre’a, czy Matką Joanną od Aniołów w „Demonach” Johna Whitinga. Świetnie odnajdywała się w repertuarze rosyjskim, m.in. jako Helena w „Wujaszku Wani”, Arkadiną w „Mewie” i Raniewską w „Wiśniowym sadzie”. Królowa sceny z sukcesami grywała także w klasycznym polskim repertuarze i rewelacyjnie wcielała się w koronowane głowy. Najbardziej zapamiętano ją chyba z serialu, w którym zagrała Bonę Sforzę, postać pełną nieokiełznanego temperamentu, siły, witalności, a przy tym dumy i królewskiej godności. Wielu krytyków uważa, że żaden inny polski aktor nie potrafi grać ciszą tak, jak czyniła to ona. Prócz wielu docenionych przed krytykę teatralnych ról, jak choćby rola Elżbieta de Valois w „Don Carlosie Friedricha Schillera” czy Marii Stuart w sztuce Juliusza Słowackiego o takim właśnie tytule, Śląska zagrała także królową w serialu o Elżbiecie I, tym razem poprzez dubbing. I choć serialu tego nie udało mi się już znaleźć, to czytałem, że Glenda Jackson (odtwórczyni głównej roli), gdy posłuchała dubbingu Śląskiej, była zachwycona i wysłała koleżance znad Wisły list gratulacyjny. Udało mi się natomiast zdobyć film "Kto się boi Wirginii Woolf", w którym Śląska dubbingowała postać Marty. Jej zadanie nie było łatwe, bo postać tę grała Elizabeth Taylor, ale i w tym wypadku dała radę, a jej deklamacja jest zdaniem wielu nawet lepsza od oryginału. Marta Śląskiej nie jest bowiem amerykańska, stanowi raczej typ uniwersalny, trochę posągowy, czerpiący z powściągliwości.
W dorobku aktorskim Śląskiej znajdziemy również wiele postaci kobiet delikatnych. Taka jest choćby jej Amelia w "Mazepie" Słowackiego, zrealizowana w teatrze telewizji przez Gustawa Holoubka. Jej bohaterka jest bardzo kobietą bardzo dystyngowaną, przepełnioną melancholią, ale absolutnie nie nudną. Jej rola Krystyny w "Pętli" Hasa bliska jest według mnie rolom oscarowym, a kreacja Krystyny Poradzkiej w produkcyjniaku z epoki stalinizmu "Autobus odjeżdża 6.20" w reżyserii Jana Rybkowskiego, również nie pozostawia widza obojętnym. Postać ta z pewnością nie grzeszy inteligencją, ale dzięki warsztatowi Śląskiej z ogromnym zaciekawieniem obserwujemy jej karierę od fryzjerki do przodowniczki pracy - spawaczki!
Ąleksandra Śląska była w mojej ocenie najwybitniejszą polską aktorką i najjaśniej mieniącą się gwiazdą polskiej sceny, a przy tym też prekursorką nowoczesnego aktorstwa nad Wisłą. Ona bodaj jako pierwsza zrezygnowała z tzw. wałczenia, tj. wdzięcznego wymawiania "l" w miejsce "ł" i przełamała stereotyp filmowych Niemek (mawiała, że aktor wciela się w postać człowieka a nie w narodowość). Choć kreacji filmowych pozostawiła nie za wiele (zagrała tylko w około 20 filmach), bo jej największą miłością był teatr, to jednak to, co mamy szansę obejrzeć, śmiało możemy nazwać zjawiskiem. Jakże daleka jest z tym swoim intelektem i wyrafinowaniem, z tą wrażliwością i pasją od współczesnych polskich gwiazd kina. Przez całe życie unikała pustego rozgłosu, niemal nie udzielała wywiadów, przez co zyskała łatkę kobiety zimnej i wyniosłej. Kojarzenie jej z rzekomą wyniosłością być może brało się też z tego, iż tak dalece wchodziła w psychikę granych przez siebie postaci, iż pozostawała nimi często nawet po zejściu ze sceny czy też planu. Wielu znających ją ludzi, wspomina ją dziś jako kobieta ciepłą, pomocną, służącą mądrymi radami i o wielkiej kulturze. Jej zachowane wypowiedzi świadczą nie tylko o kompetencji zawodowej, ale także o rozległej wiedzy. Rok po śmierci wydano biografię Aleksandry Śląskiej autorstwa B. Lasockiej. Od razu uprzedzam, że jest to pozycja niemożliwa do zdobycia.
I choć dziś chyba nikt z ludzi odpowiedzialnych w telewizji publicznej za edukację kulturalną społeczeństwa nie widzi potrzeby przypominania wybitnych dokonań artystycznych naszych rodaków sprzed lat, to ja ciągle mam nadzieję, że kiedyś się to zmieni i będziemy mieć jednak dostęp do utrwalonych spektakli teatru telewizji oraz słuchowisk, w tym i tych z jej udziałem. Myślę, że koniecznie trzeba do tego wrócić, bo bardzo wielu młodych Polaków, uważających się za intelektualistów, kompletnie jej już nie kojarzy, choć była ikoną i powinna znaleźć się w panteonie najwybitniejszych artystów.
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?