A.D. 1864
Bójki przed karczmami i tawernami uchodziły za warszawską tradycję i całe pokolenia Szewczyków i Kołodziejów pyszniły się przodkami, którzy otrzymali razy od jakiegoś paniątka za panowania J.K.M. Jana III Sobieskiego. Dziwna wielce była ta tradycja, jak i inne, które panowały w Warszawie, stolicy kontynentu europejskiego.
Jak Londyn, Paryż i Petersburg chciały mieć w sobie coś ze stolicy Rzeczpospolitej, tak i pospolici mieszkańcy, których praszczurzy własnymi rękoma wznosili mury obronne, katedry i ratusze, chcieli żyć na modłę warszawiaków. Bogate dzielnice wszystkich miast pełnymi garściami czerpały z dorobku polskich inżynierów i architektów, których najwspanialszym fructum była właśnie Warszawa, a biedota próbowała równać się z prastarymi warszawskimi rzezimieszkami, którzy od pokoleń drążyli tajne tunele, drogi ucieczki, a nieraz bywało i tak, że dziad nakreślił plan, który rękoma jego wnucząt wprowadzony został w życie.
Jednakże tym, co wyróżniało Warszawę na tle innych Europae capitella, była różnorodność zamieszkujących ją nacji. Gdzie byś nie splunął, tam masz Kozaka, któren za zasługi przodków w poczet strażników miejskich został wprowadzon. Obok niego zaraz stragan jakowyś żyd rozkłada, a inny dwa kroki dalej podkręca pejsa, licząc dług, który ma odebrać. Cyganie zjeżdżali z rzadka, gdyż woleli trzymać się na uboczu – pojedynczy tylko żyli w mieście, gdzie o łup trudniej, a rękę stracić łatwiej. Bo prawem Rzeczpospolita stała, a prawo głosiło: za kradzież – ręka. Na drobne sprawki jednak nikt nie patrzył, bo i z Cyganami weselej było, gdyż nikt jak oni na cymbałach, gitarach i skrzypkach grać nie umiał, chyba tylko Górale z niebotycznych Karpat i Kozacy na rodzimych bandurach. A gdy się zjeżdżali tłumnie z okazji jakiegoś święta albo jarmarku, to już żaden Kowalski i Młynarczyk na nich nie łypał okiem i kury oraz zboże brał bez targowania zbytecznego i nieżyczliwego pytania: „A skąd wziąłeś?”.
Taka też panowała powszechna zgoda między różnymi religiami. Gdy w Londynie palono na zmianę katolików i protestantów, w Warszawie cerkwie, kościoły, synagogi i świątynie protestanckie mogły stać miedzą rozdzielone, gdyż nieraz bywało, iż ilu miał pan synów, to każden do innego przybytku chodził, tyle tylko, iż żydzi, razem się trzymawszy, nie mieli w zwyczaju przyjmować obcych między siebie, chyba że w związku z ożenkiem jakiegoś dziedzica fortuny mieszczańskiej i żydowskiej panienki. Jednych tylko muzułmanów trzymano z daleka i nie dostawali oni pozwolenia na budowę meczetów w mieście, ale robiący za koniuszych Tatarzy, których najwięcej w Warszawie uświadczysz, w zwyczaju mieli kłaść się na ziemi i tak odprawiać swoje rytuały i jako ludzie do długiego życia bez przebywania w świątyniach przywykli, nie czynili hałasów i nie domagali się wielkich praw, bo raz ujarzmiony ogier nie czyni więcej kłopotów swojemu panu.
Innych narodów również miałeś w Warszawie co nie miara: kupcy włoscy, alchemicy i medykowie tamtejsi, astronomowie francuscy, najemnicy angielscy, szkoccy i niemieccy, a ci ostatni znani byli w całym świecie z wprawnej ręki i celnego oka. Kupcy ormiańscy, którzy trudnili się handlem dobrami z terenów całej Rzeczpospolitej Trojga Narodów, a więc i bursztyny bałtyckie, i kamyczki z Morza Czarnego, i skóry zwierząt z litewskich lasów, i całego dobra takie mnóstwo, iż nawet papież w Rzymie i chan krymski nie mogliby się temu napatrzeć, a do bogactw przecie przywykłe były ich oczy. Mieszczaństwo kochało się zwłaszcza we francuskich błaznach, którzy przybyli do Warszawy z racji braku zajęcia we własnej, pogrążonej w wojnie ojczyźnie. Byli wśród nich umalowani jak dziewczęta i przybrani w kolorowe ciuszki z frędzlami i łatami trefnisie, ale największą estymą cieszyli się bardowie, którzy śpiewali i grali tak pięknie, iż niejeden pan ojciec musiał córkę wysyłać do wujostwa na drugim krańcu Polski, gdyż się jej uniesień miłosnych do owego śpiewaka zachciało.
Swego czasu wybuchł nawet skandal i to nie w byle jakim domu, bo u samych Sobieskich, których praszczur pod Wiedniem okrył ród cały sławą nieskończoną. A mianowicie na jaw wyszło, iż żona magnata przyprawiła mężu pod nieobecność rogi. Później, podobno przez zupełny przypadek, ów grajek nieszczęsny, który miłością do żony magnackiej zapałał, a inni mówili, że do potężnego skarbczyka pana męża, spotkał się z kilkoma Cyganami, którym winien był pieniądze i owi Cyganie, nie znalazłszy przy nim ani grosza, utopili go w Wiśle. Od tamtego czasu, co jakiego Francuza wyłowiono z rzeki, to od razu mówiono, że się z jakowąś panną z magnackiej rodziny próbował skumać.
Czasem szło spotkać ruskiego bojara, któren tym się z tłumu wyróżniał, iż wzrostem do niedźwiedzia był podobny i siłą swoją potrafił gołymi rękoma żelazną sztabę w supeł zawiązać, ale z gęby i ubioru bardziej chłopom był podobny, niż szlachcie, gdyż brodę czarną i zwichrzoną nosił do pasa i kożuch z koziej wełny, a gębę czerwoną miał od nieustannego picia. Taka już była natura wszystkich mieszkańców Protektoratu Wołżańskiego, któren wieczystymi przysięgami z Rzeczpospolitą był związan i - jadąc tamtejszą drogą - nie szło poznać czy-li masz do czynienia z chamem, czy-li ze szlachcicem.
***
Wciąż żartując, weszli młodzi szlachcice do oberży. Ich przybycie zbiegło się końcem występu francuskiego śpiewaka, który był właśnie obsypywany oklaskami i kłaniał się w pas, gdyż wielce schlebiała mu przychylność noblesse polonaise, której właśnie fructuum zbierał w postacie wielce hojnych datków. Stanąwszy przed Sienkiewiczem i Branickim ponownie skłonił się, zamiatając kapeluszem posadzkę przed nimi.
Messieurs, co łaska biednemu śpiewakowi – rzekł, a trzeba wiedzieć, że jak mało którzy obcokrajowcy potrafili owi bardowie nauczyć się polskiego języka.
Wpierw byśmy chcieli cos usłyszeć, moście panie trubadurze – powiedział Branicki.
A, masz tu na kubek miodu, by ci w gardle nie zaschło, jak Bóg da, to jeszcze posłuchamy dzisiaj twoich śpiewów – mówiąc to, młody Sienkiewicz rzucił śpiewakowi kilka drobnych monet.
Merci, merci – odparł wesoło Francuz i skoczył ku szynkowi, gdyż rzeczywiście w gardle mu zaschło.
Obaj młodzieńcy zasiedli pomiędzy dość nielicznymi szlachcicami, którzy zajmowali jeden ze stołów i zawołali na szynkarza.
Był nim żyd, lat około czterdziestu, z pejsami jako obyczaj nakazuje i armadą złotych zębów w gębie. Nazywał się Samuel Edelsohn i zwykł trzymać się z dala od braci żydowskiej. Wiedziano o nim zaledwie tyle, że przybył przed laty, ciągnąc jeden wózek, na którym leżało dwuletnie pacholęcie – syn, jak się okazało, przybysza. W krótkim czasie kupił spalony magazyn, ogołocił wszystko do samych fundamentów i wybudował piękną, jak się patrzy gospodę z szerokim podwórzem i stajniami. O sobie opowiadał niezbyt chętnie, a jak już, to każdemu mówił co innego. I tak jednemu kowalowi po pijanemu wyznał, iż uciekł z Niemiec przed prześladowaniem, ale następnego wieczora zaprzysiegał się na grób własnej matki, że bawił lata długie na dworze jakiegoś grafa francuskiego, będąc tam cyrulikiem, ale w wyniku wojny musiał czmychać, bo na żydów lud się tam zawziął srogo. Każdego niemalże wieczora opowiadał inną historię i z czasem jasne stało się, iż nie chce na ten temat prawdy powiedzieć, tak więc i nie naciskano, zwłaszcza, że wina i miody posiadał w piwniczkach wielce zacne.
Podszedł tedy żydek i wyszczerzył złote zęby, widząc nowych gości w swoim przybytku i począł kiwać się i kłaniać, i pytać : was? Was ?
Miodu podajcie, gospodarzu – odparł Branicki, gdyż antałek, z którego raczyli się przybyli przed nimi był już niemal pusty, a zabawa miała trwać do rana.
Bier… już podaję, już podaję.
***
Francuski śpiewak odstawił gąsiorek i chwycił za lutnię.
Raz powiedział stary góral - Polska będzie aż po Ural! Za Uralem będą Chiny, Was nie będzie, wy psie syny*
Ryknęła z uciechy szlachta, ryknęli i mieszczanie, a cechmistrz kowali z całej siły objął najbliższego szlachcica, aż kości chrupnęły, bo kowal był postury i siły Herkulesa. Wnet poczęli sobie wpadać w objęcia szlachcice i warszawiacy, gdyż jest na świecie moc silniejsza od podziałów klasowych, a tą właśnie jest miłość do ojczyzny. Pan Drzymała chwycił najbliższy puchar i ryknął, niczym tur.
Mości panowie i wy, ludu Warszawy! Szelma z tego, kto zdrowia króla nie wypije w tej chwili.
Jeden z rajców miejskich, pan Czernecki, który już szykował się do wyjścia, zdjął czapkę i nakazał słudze podać kielich, a i sobie nie żałować.
Chwycili tedy wszyscy za wypełnione winem szklanice i pierwszy pan Drzymała wzniósł swoją.
Vivat Petro Wysocki rex! – krzyknął
Vivat! vivat! Vivat! – krzyknęła za nim zgromadzona szlachta.
Niech żyje! – ryknął potężny jak niedźwiedź cechmistrz kowali, Paweł Kowalski.
Ciągnęły się wiwaty i toasty jeszcze przez kwadrans cały i jeden tylko żyd Edelsohn martwił się, by, popiwszy, goście szkła nie wytłukli, co na szczęście poza kilkoma przypadkami miejsca nie miało. A gdyby wejrzał ktoś przez okno do izby, to mógłby przysiąc, iż ludzie wewnątrz świętują jakowąś wiktorię.
* Popularna rymowanka.
Od autora:
Tekst jest częścią większego opowiadania, którego akcja ma miejsce w Warszawie A.D. 1864. Przedstawione wydarzenia nie mają wiele wspólnego z faktami historycznymi - nie doszło do powstań kozackich, rozbiorów Polski, a Napoleon został prekursorem egiptologii, odkrywając jako pierwszy grobowce faraonów.
Komentarze [4]
2012-03-22 19:10
Jest Ci odpuszczone, idź w pokoju.
;)
2012-03-21 22:39
Osobiście już przeprosiłem, teraz oficjalnie. Nie sprawdzałem tamtych rzekomych ortografów, ale po odszukani ich w Słowniku Języka Polskiego, okazały się być poprawnie zapisane. Przepraszam autora za chwile grozy ;)
2012-03-20 20:56
Wyhaczyłem 2 ortografy… Ale tekst całkiem fajny
2012-03-14 21:33
Matko, jakie nudne
.dotarłam do 3 akapitu i poległam.
W każdym razie, chylę czoła za próbę archaizacji. ;)
- 1