Była dobra, wolna i piękna…
Eteryczna, ulotna, delikatna. Niska, drobna, z pozoru bezbronna istota. Brunetka o niespotykanej urodzie. Ogrom jej serca zawsze wygrywał z rozumem. Marzenia traktowała jak świętość. Była młoda, szalona i wyjątkowa. Kochałem ją, a ona kochała mnie. Zawsze szczęśliwa, pewna, do czego dąży w jakże efemerycznym życiu. Nigdy nie traciła swego celu sprzed oczu.
Zawsze wiedziała, co zrobić i co powiedzieć. Nie marnowała czasu na nieprzynoszące efektów czynności. Ambitna marzycielka, mocno przywiązująca się do ludzi i miejsc. Pełna często sprzecznych ze sobą uczuć, dzięki którym ciężko było jej zasnąć. Silna psychicznie, o nieskazitelnej duszy, niesplamionej egoizmem i nienawiścią. Niedoskonała, nie do końca proporcjonalna, lecz jakże bliska ideału.
Uwielbiała sprzeczności. Uważała, że to właśnie dzięki nim rozwijamy się, ponieważ dają nam one możliwość wyboru. Lubiła milczeć. Często powtarzała, że mowę powinniśmy wykorzystywać najmniej ze wszystkich zmysłów, ponieważ Ci, co potrafią milczeć, mają najwięcej do powiedzenia. Gardziła nadmiernie ambitnymi jednostkami, które nie potrafią zapanować nad jednym, a chcą rządzić wszystkimi stadami. Nie umieją sprawić, by żyło się dobrze kilku najbliższym osobom, a pragną kierować losem milionów. Nie miała pojęcia o brutalności i braku sensu życia.
Kochała otaczający ją świat. Lubiła godzinami stać na dworze, bez ruchu, wśród drzew i głęboko oddychać. Przebywać bliżej natury, bliżej tego, co dawało jej radość i siłę. Uwielbiała ciszę i spokój. Była wiecznym, małym dzieckiem zaklętym w ciele pięknej, dojrzałej kobiety. Nieschodzący z twarzy delikatny uśmiech, dołeczki w policzkach, wciąż zamyślone oczy. Nierzeczywista. Właśnie taka była.
Przez lata broniłem ją przed całym złem świata. Wydawała się być nieprzystosowana do życia w krwiożerczym świecie, pełnym czyhających niebezpieczeństw i pułapek. W zamian za całodobową ochronę nauczyła mnie, czym jest prawdziwa przyjaźń, bezgraniczne zaufanie, szczery śmiech i, co najważniejsze, dozgonna miłość.
Uwielbiałem te momenty, gdy biegając w długiej sukni do ziemi, w której wyglądała nadludzko, wręcz nieziemsko, muskała stopami pożółkłe źdźbła trawy, które pod jej dotykiem ożywały, stając się soczyście zielone. Wtedy to motyle siadały na jej ramionach, biedronki wdrapywały się po zgrabnych nogach, a cała przyroda w tajemniczy sposób do niej lgnęła. Czasem natrafiała na kamyki bądź inne ostre przedmioty. Może to i głupie, ale w takich chwilach byłem najbardziej szczęśliwy. Wracała do mnie, już bardziej ostrożnie, udając dzielną, przygryzając wargi, by nie dać żadnych oznak choćby najmniejszego bólu. Przytulałem ją wtedy możliwie najdelikatniej, Całowałem jej bose stopy, a w jedwabiste włosy wplatałem palce, szorstkie i zgrubiałe od codziennej pracy fizycznej. Później brałem ją na ręce i nosiłem tak długo, opowiadając co mi ślina na język przyniosła, aż zasnęła. Coś magicznego było w jej wyrównanym oddechu, przymkniętych powiekach, ślicznie zaróżowionej od dużej dawki słońca cerze. Nie miałem pojęcia, o czym marzy w snach, gdy kąciki jej ust lekko unosiły się do góry.
Kilka dni później w jej kolorowych oczach zalśniły łzy. Malinowe usta wygięły się w podkówkę, a malutki nosek słodko zmarszczył, jak zawsze, gdy czymś ją zaskakiwałem. Wyglądała tak dziecinnie i uroczo. „Ale jak to? Nie wyjedziesz ze mną do Indii?”. Taka była. Spontaniczna, bezmyślna, wolna jak ptak. Zrobiłbym wiele, by móc ją wtedy przytulić i odwlec w jakiś sposób od tej decyzji. Miałem jednak świadomość, że jest ona najbardziej upartą osobą, jaką znam. Nikt nie byłby w stanie tego dokonać, nawet ja.
Ostatni raz widziałem ją dzień później. Wystarczyły jej 24 godziny, by zamówić bilet, spakować do wielkich waliz całe swe dotychczasowe życie, doprowadzić do histerii opiekuńczych rodziców i tak po prostu wyjechać. Te godziny rozszarpały moją duszę. Czułem, jak z upływem każdej sekundy staję się coraz mniejszy, kurczę się. Tak wiele dałbym, by móc poświęcić dla niej wszystko, zapomnieć o kredycie, rzucić pracę, moje jedyne źródło utrzymania, pozostawić ojca, na którego pobyt w sanatorium łożyłem każdego miesiąca. Moja matka zmarła, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Tuż po jej śmierci ojciec zachorował na nieuleczaną chorobę. Próbowałem w każdy możliwy sposób przedłużyć jego życie, chociażby o kilka lat. Wierzyłem, że medycyna pójdzie do przodu i wynajdą jakiś lek, który go uratuje.
Nie, nie mogłem tego zrobić. Wbijałem sobie paznokcie w dłonie, by uśmierzyć targający mną ból. Była to jedyna chwila, w której żałowałem tego, jaka ona jest. Żałowałem, że nie jest w stanie zrozumieć mojej sytuacji, poświęcić swoje nierealne mrzonki dla naszego dobra, związku, miłości. Gdy patrzyłem, jak z każdym krokiem zmierzała coraz bardziej w głąb terminalu, marzyłem, by się zawahała, odwróciła, zobaczyła mnie patrzącego na nią niczym potencjalny samobójca. Czułem się, jak gdybym ją śledził, jakbym był paparazzi lub jej psychofanem. Już nie mogłem patrzeć na jej falujące, hebanowe włosy. Na jej roześmiane oczy, dołeczki w policzkach i słodkie uśmiechy, które z łatwością mogły zrobić ze mnie bezwolnego robota. Nie mogłem. Nie dałem jej tego, czego pragnęła. Jestem pewien, że nawet gdyby została tutaj, ze mną, nie byłaby szczęśliwa. Coś ciągnęłoby ją do nowego, być może lepszego świata, a ambicja i marzenia nie pozwalałyby jej zasnąć. Na nic zdałyby się relaksujące masaże i bajki na dobranoc.
Jak to zwykle w tego typu historiach bywa, nie mam pojęcia, gdzie ona teraz jest, co robi i o czym marzy. W ten feralny dzień postanowiłem nie dzwonić i nie błagać o chwilę rozmowy, o zrozumienie. Od lat odkładam pieniądze na bilet lotniczy do Indii. Uskładała się już niezła suma, wystarczyłaby na niejeden przelot, a nawet huczne wesele. Rok temu umarł mi ojciec. Na pogrzebie było niewiele osób, większość znajomych pogodziła się z jego śmiercią już dawno przed faktem. Nadzieja matką głupich - każdy rozmawiał o mojej naiwności, bojąc się spojrzeć mi w oczy. To ona nauczyła mnie wiary w cuda.
Od 23 grudnia ubiegłego roku jestem sam. Nie mam żony, dzieci ani żadnych wieści od niej. Przez te tysiące dni, które minęły od naszego pierwszego spotkania ani przez sekundę nie pomyślałem, że na nią zasługuję. Może to właśnie dlatego tak łatwo było mi pogodzić się z jej odejściem. Tak szybko poddałem się, a właściwie nawet nie podjąłem walki. Traktowałem ją jak prezent od losu, nagrodę za nieznane mi zasługi, którą ktoś prędzej czy później mi odbierze. Wiele razy zastanawiałem się, co by było, gdyby została albo gdybym ja postawił wszystko na jedną kartę. Zostawił to, co budowałem przez lata, nie mając łatwego startu. Do dziś zajmuje to wiele moich myśli. Miałem inne kobiety. Początkowo, żeby zapomnieć, później – z przyzwyczajenia. Ona była jednak czymś znacznie więcej - promieniem słońca po ulewnym deszczu, uśmiechem przez łzy.
Grafika:
Komentarze [5]
2013-12-05 21:22
Piękne.
2012-03-16 18:08
Robi wrażenie, świetne opisy ;)
2012-03-15 20:22
Świetny opis dziewczyny. Wielu ludzi nie potrafi ubrać nawet wyimaginowanej postaci w tak dużo fantazyjnych cech. Wykazałaś się.
Poza tym trzy sprawy:
1. Dobry tekst obroni się sam. Nie walcz w komentarzach z plebsem, który i tak nie zdoła pojąć.2. “[...] ponieważ Ci, co potrafią milczeć, mają najwięcej do powiedzenia.”
“ten” -> “ci” – nie ma tutaj kogo wyróżnić dużą literą.3. Zapal mnie wreszcie!
2012-03-13 20:50
To, że Ty ich nie doświadczyłeś/aś, nie znaczy, że nie istnieją. Nie masz pojęcia jak wrażliwi potrafią być prawdziwi mężczyźni.
2012-03-13 16:50
Ten tekst kojarzy mi się z jakimś marnym baletem.
Denna, ‘‘pedalska” (bez urazy) opowiesc o nieistniejących uczuciach.
- 1