Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Atom Heart Mother   

Dodano 2007-06-14, w dziale felietony - archiwum

W natłoku nowych wydawnictw płytowych i drobiazgowego poznawania muzyki, wiele wartościowych, starszych krążków na naszych półkach pokrywa kurz. Tym większa szkoda, gdyż los, na przełomie lat 60-tych i 70-tych, wynagrodził fanów mnóstwem artystów wybitnych, niezwykłych, kultowych. Jest w czym wybierać i czego żałować.

Pink Floyd - Atom heart mother

Led Zeppelin czy White Stripes? Nie ma łatwych wyborów. Niby nie muszę niczego wrzucać do urny ani podpisywać żadnych papierków, ale i tak tracę sporo czasu, rozwiązując podobne dylematy. Z jednej strony kusi piękno starych, dobrze znanych i lubianych albumów, z drugiej ciekawość nie pozawala ominąć świeżo wytłoczonych nowości, choć poziomowi większości z nich można wiele, wiele zarzucić. Często przypadek decyduje o tym, że sięgnę po ten, a nie inny repertuar.

W letni, ciepły, przyjemny, już czerwcowy wieczór, ex-redaktor Basha przypomniał mi o bardzo ważnym utworze. O „Atom Heart Mother”. Nie mogłem nie posłuchać. Nie mogłem sobie odmówić muzycznego uniesienia. Gdy tylko wskazówki zegara zasugerowały kilka minut po 23, a moi sąsiedzi spali już w najlepsze, otworzyłem szeroko okno (bardzo szeroko), mocnym ruchem przekręciłem w prawo pokrętło regulujące głośność i nacisnąłem „play”. Przy zgaszonym świetle wychyliłem głowę i uniosłem ją w górę, ku niebu.

Gdy utwór dobiegł, a raczej wolniutko dopłynął, końca, nie miałem ochoty się poruszyć. Chciałem tak, w błogim bezruchu, siedzieć przez kolejne minuty, chwytając jak najwięcej dla siebie. Kojąca cisza, pozorna cisza, choć w uszach wciąż mi dudniło. Siłą woli próbowałem wcisnąć „repeat one”, by powtórzyć te prawie 24 minuty dźwięków, które wydawały się dobiegać od jaśniejących gwiazd, a nie z głośników. Dźwięków, podczas słuchania których przeszło mi przez głowę tysiące myśli, koncepcji, refleksji. Jak rzadko kiedy. Czemu 24 te minuty nie trwały całą wieczność? Czemu nie mogłem siedzieć na tym parapecie do końca życia? To przecież takie czarowne.

Od dłuższego czasu nie słuchałem Pink Floyd. Minęło pewnie z pół roku, gdy ostatni raz zaserwowałem sobie „The Piper at the Gates of Dawn”. Co prawda, w międzyczasie było pośrednie zetknięcie z „The Dark Side of the Moon”, lecz ani raperskich przeróbek, ani tych w rytmach reggae, nie da się w żaden sposób porównać z pierwowzorem. Przesłuchałem też kilka koncertów z solowego dorobku członków grupy, jednak jeden Waters Pink Floyd nie czyni. Przez te 6 miesięcy wsłuchiwałem się przede wszystkim w mniej znane zespoły prezentujące rocka progresywnego z górnej półki. Znacie hiszpańską Maquinę? A argentyńskie Bubu? Albo Nektar, albo East of Eden? Warto posłuchać, mimo że mistrz to mistrz. Próba zakwestionowania jego wielkości, to narażanie się na śmieszność. Zapewne fani Justina Timberlake'a nie zważają na takie szczególiki i wynoszą swojego idola ponad prawdziwych artystów. Wracając do tematu, stwierdzam z pełnym przekonaniem, że moja przerwa z Pink Floyd trwała zdecydowanie za długo.

Głośniki zamilkły, gdzieś w mojej głowie pobrzmiewały jeszcze echa suity, a ja zdałem sobie sprawę z jednej istotnej rzeczy. Kiepski ze mnie dziennikarz. Próby opisania przeżyć towarzyszących słuchaniu tej płyty spełzły na niczym. Jedyne, co mógłbym napisać o „Atom Heart Mother”, to: „magiczne”. Nic więcej, naprawdę. Zmiażdżyło mnie. Zwątpiłem w sens pisania recenzji. Dzieł cudownych nie oddadzą żadne słowa, porównania, metafory. Po co, do licha, opisywać coś, czego nie widać, nie czuć, nie można złapać, a ledwo słychać wśród gwaru codzienności. Nieokreślony bezsens. Cudowne solówki łkające jak nienakarmione dziecko, porywające melodie przechadzające się po nieoświetlonych ulicach wielkiego miasta, indywidualne popisy godne umiejętności technicznych Ronaldinho. Bezsens nieograniczony. Kto by chciał tego słuchać? Tomek Beksiński napisał kiedyś: „Muzyki trzeba słuchać. Przeżywać ją. Obcować z nią za pomocą emocji, a nie słów. To tak, jakby opowiadać pannie orgazm, zamiast iść z nią do łóżka.” Wciąż mam z tego powodu kompleksy i nie wiem, czy kiedykolwiek się ich wyzbędę.

Dziś pisanie recenzji nie sprawia wielu problemów. Niestety nie rodzi się rodzeństwo dla „Atom Heart Mother”. Praktycznie nikt nie nagrywa utworów o takiej długości. 3 minuty do radia, 3 minuty na teledysk, to taki rodzaj tabletek uśmierzających artystyczny ból istnienia. Za dużo na raz nie wolno, bo biedny słuchacz się zmorduje, znuży, rozboli go głowa, będzie wymiotował. Rzygamy na widok prawdziwej sztuki, nawet po sobie nie sprzątając. Chlubimy się tym, szukając łatwej przyjemności. Szybki seks; tego chce każdy. Tylko u świni orgazm trwa 30 minut. Większość piosenek da się streścić w jednym zdaniu. Może przesadzam, może poziom współczesnych artystów na tyle się podniósł, że potrafią w 180 sekund przekazać to, co robiły wymierające dinozaury w 10- krotnie dłuższym czasie? A jeśli dzisiejsze gwiazdki nie mają za wiele do powiedzenia?

Obawiam się o stan szeroko pojętej kultury za 20-30 lat. Weźmy sobie przeciętnego ojca, który w 2036 roku pokazuje swojemu małoletniemu synkowi płyty swojej młodości. Zapatrzony w tatusia malec bez zbędnego zakłopotania zapuszcza sobie hip-hop czy techno, przyjmując je za najwyższe osiągnięcie sztuki. Oj, biedny. Prawdopodobnie nie będzie wiedział, co to koncept - album, bo nagrywane będą pojedyncze utwory, aby wpisać się w rynek zdominowany przez mp3. A jak dobrze pójdzie, to żywych artystów zastąpią maszyny, bo maszyna potrafi nie tylko wyprodukować parę śrubek, ale i parę bitów nie będzie stanowiło dla niej problemu. Nie chcę nawet wspominać o duszy dziecka przyszłości. Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnio szczery hip-hop wywołał we mnie wzruszenie, albo dobre techno skłoniło do refleksji. Igły w stogu siana: piękne melodie, poetyckie teksty, prawdziwe emocje. Smutek nie jest trendy. Dochodzenie do jakichkolwiek wniosków też. Obraliśmy kierunek łatwej zabawy i pustej satysfakcji. Myśleć będziemy po śmierci.

Kogoś obudziłem? Wyobraźcie sobie minę zaspanego sąsiada wyrwanego przez przewodni motyw suity Pink Floyd. Na pewno wzbudza tyle współczucia, co pasąca się na łące nieświadoma krowa z okładki „Atom Heart Mother”.



Grafika:

http://accel92.mettre-put-idata.over-blog.com...

Oceń tekst
Średnia ocena: 5 /105 wszystkich

Komentarze [17]

~jugos
2007-06-15 19:38

ty nadal nie zrozumiałeś o co chodziło z tym Timberlakiem (którego nie jestem fanem – mam 1 piosenkę):P

~Bożena
2007-06-15 19:00

Dlatego Grzesiu prawdziwe jam session trwa do 5 rano…Na dzień dzisiejszy wszystko musi być skondensowane…Przyjaciele mają dla siebie kwadrans a 30-sto minutowe rozgrzanie się zespołu nazywane jest koncertem…Na wszystko szkoda czasu, a można byłoby tak wiele…Gratuluję autorowi:) ( A o nowe pokolenie się nie bójmy, ja już edukuję muzycznie mojego brata hehe )Pozdrawiam!

~loll
2007-06-14 20:15

Dla mnie rewelacja. świetnie napisane. bravo!

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na słonia (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 100luna
Komso 31komso
Artemis 25artemis
Hush 10hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry