Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Adaptacje rządzą kinem?   

Dodano 2013-11-03, w dziale inne - archiwum

Zaadaptować możne nie tylko strych, piwnicę, ale również książkę, komiks lub grę, z czego od lat korzysta choćby Hollywood, wypluwając na rynek całe serie blockbusterów, będących adaptacjami innych tworów lub dzieł. W zależności od materiału bazowego przeniesienia na duży ekran można dokonać na kilka sposobów.

/pliki/zdjecia/ada1.jpg

Pierwszym i chyba najbardziej oczywistym jest po prostu skopiowanie poszczególnych scen do scenariusza. Oczywiście metoda ta ma wady. Materiał bazowy może być zbyt obszerny i najzwyklej w świecie nie da się go upchnąć w trwającym około dwóch godzin filmie. Wtedy należy wykreślić kilka scen, jakiś wątek poboczny, który niewiele wnosi do fabuły lub wywalić któregoś z drugoplanowych bohaterów. Może to budzić (i zazwyczaj budzi) spore kontrowersje wśród zagorzałych miłośników oryginału, trzeba jednak pamiętać, że film rządzi się swoimi prawami.

Co prawda ciężko mówić o Hobbicie jako ekranizacji powieści i dyskutować o wierności pierwowzorowi etc., gdyż przed nami jeszcze dwa filmy, czyli pi razy drzwi pięć godzin do obejrzenia, ale już w Niezwykłej podróży (jak te przełożone na język polski tytuły kiepsko brzmią) widać było, że nie każdy pomysł, który jakoś tam wyglądał w książkowym wydaniu, ma także sens w filmie. Oczywiście mam w tej chwili na myśli mnogość krasnoludów. Czytając Hobbita, nie zauważa się tego, że większość z nich jest, eufemistycznie to ujmując, wycięta z kartonu, nijaka i bez wyrazu. Niestety na ekranie brzydko się to wylewa poza ramy sensowności – po prostu nie da się zrobić filmu, w którym dobrze przedstawi się taką ilość postaci, przez co większość zepchnięto na drugi lub może nawet trzeci plan, przypisując każdej jedną, góra dwie cechy umożliwiające rozpoznanie w trakcie seansu. Jak na dłoni widać, że komplet krasnoludów z oryginału nie sprawdził się w filmie (umówmy się, w książce było niewiele lepiej, ale to była baśń, opowiastka na dobranoc napisana dla dzieci, możemy więc, a nawet przyzwoitość by nakazywała, wybaczyć to autorowi). A wyobraźcie sobie, co by się stało, gdyby tak któregoś z tych niewiele znaczących bohaterów wykreślić. Zaraz znaleźliby się jacyś zagorzali fani, założyliby fanpage na pewnym znanym portalu społecznościowym i nawoływaliby do bojkotu produkcji. Nic, tylko wyciągać popcorn, coś do picia i szykować się na nieskończoną falę hejtu, nienawiści i jadu zalewającą Internet. Ludzie do tej pory mają pretensje do Jacksona o wycięcie Toma Bombadila z Władcy Pierścieni. A postać ta pojawiła się w książce raptem dwa razy, zresztą i tak bardziej jako żart Tolkiena.

/pliki/zdjecia/ada2.jpg

Innym sposobem tworzenia ekranizacji jest czerpanie wyłącznie z pierwowzoru. Świetnie sprawdza się to w przypadku komiksów, szczególnie wtedy, gdy bohater ma już na karku kilkadziesiąt lat spisywania historii i to przez najróżniejszych scenarzystów. Wtedy twórca scenariusza ma prawo wyjąć kilka pasujących mu do układanki elementów, dorobić coś od siebie i voilà! mamy hit, przebój lata. Takie posunięcie sprawdza się również dlatego, że najpopularniejsi super bohaterowie nie mają jednego życiorysu, którego nie można modyfikować. Znacznie ułatwia to pracę filmowców i umożliwia wnoszenie im do postaci czegoś od siebie.

Doskonale widać to na przykładzie Batmana. Mamy kultowy serial z Adamem Westem, dwa filmy Burtona, dwa ekhem... Schumachera i trylogię Nolana. W każdym z tych przypadków głównym bohaterem jest Batman. I w każdym jest on inny. Serial z lat ’60 oddaje specyfikę tamtego okresu w nurcie superhero komiksu amerykańskiego, Burton dodał od siebie elementy, o których dziś mówimy, że są burtonowskie, Nolan natomiast postawił na pseudorealizm i próbę ukazania Mrocznego Rycerza z zupełnie innej perspektywy. A Schumacher... Schumacher, cóż, nakręcił filmy, na podstawie których zrobiono fajne zabawki do zestawów Happy Meal. Zawsze coś.

Nieco inaczej było w przypadku zrecenzowanej przeze mnie niedawno Ligi niezwykłych dżentelmenów (choć to brzmi zdecydowanie zbyt górnolotnie). Film ten, choć daje mi masę frajdy z oglądania, jest raczej kiepski, chociaż ma kilka zapadających w pamięć scen, a niektóre postacie nawet da się lubić. Jednakże ma niewiele wspólnego z pierwowzorem. Po lekturze komiksu Moore’a i obejrzeniu filmu, można odnieść wrażenie, że autor scenariusza widział jedynie okładkę i usłyszał od kogoś, że to historia z kilkoma postaciami rodem z XIX-wiecznej literatury. Tutaj wszystko, łącznie z punktem wyjściowym, charakterystykami postaci, złoczyńcą i jego diabolicznym planem, jest inne. Ja rozumiem, że w filmie, który miał się przede wszystkim dobrze sprzedać, czyli być odpowiednim dla możliwie największej grupy widzów, trzeba było zrezygnować z pokazania paryskiej dzielnicy prostytutek i niewidzialnego człowieka grasującego na terenie szkoły dla dziewcząt, ale skąd aż tak daleko idące zmiany? Albo scenarzysta nie zna pierwowzoru, albo mu się nie spodobał. Jeśli to drugie (miejmy nadzieję, że tak jest), to czy przedstawił historię lepiej? Ciężko porównać, bo nacisk rozłożony jest zupełnie inaczej.

/pliki/zdjecia/ada3.jpg

Jeśli jednak nie znał oryginału, co wcale nie jest takie nieprawdopodobne, to powinien zostać za to wychłostany i wrzucony do lochu. Razem z twórcami serialu i niestety przy okazji filmu o Geralcie z Rivii. Sapkowski często podkreśla (np. w Historii i fantastyce), że pytanie o znajomość utworu, który chce się zaadaptować, powinno stanowić punkt wyjściowy dla jakichkolwiek rozmów mających na celu udzielenie praw autorskich filmowcom. Nic dziwnego, skoro tak mocno przejechał się na tym nieszczęsnym serialu. Swoją drogą Sapkowski pisze w bardzo filmowy sposób, co paradoksalnie utrudnia sfilmowanie. Czytałem sobie na wakacjach powtórnie Trylogię husycką i zauważyłem, że nie dałoby się na jej podstawie nakręcić sensownego filmu. Dlaczego? Bo Sapkowski nie umie, do czego sam się przyznaje, opisywać świata. Wręcz się zarzeka, że tego nie robi. Opisuje jedynie bohaterów i spotykające ich przygody. Z tego powodu na trzystu stronach potrafi umieścić mnóstwo z pozoru błahych, drobnych incydentów, które jednak w kontekście całego utworu okazują się niezbędne. W jego powieściach wydarzenie goni wydarzenie, materiału jest masa, dlatego też to serial był głównym produktem (film powstał przy okazji), ale jak wiemy, niestety nie wyszedł. O wiele łatwiej było wyczarować na ekranie Śródziemie, które zostało tak dokładnie i szczegółowo opisane przez Tolkiena, niż wiedźmiński Neverland, w którym tak naprawdę więcej się dzieje, niż jest. Co nie zmienia faktu, że twórcy serialu najzwyczajniej w świecie spartaczyli robotę. Pewnie po części jest to również wina tego, że dostali mniej pieniędzy na produkcję niż ich amerykańscy koledzy po fachu, ale kogo to obchodzi? Spartaczyli robotę i już!

Wracając jednak do zmian zaistniałych w adaptacji Ligi... - nie można powiedzieć, że były konieczne, by film był, że się tak wyrażę, bardziej filmowy. W komiksie zamieszczono całkiem dużo wybuchowo-pościgowych scen. To nie było tak, że trzeba było dołożyć strzelaninę w bibliotece (świetną moim zdaniem), żeby się coś na ekranie działo. Dodanie fajerwerków jest częstym zarzutem, którym zagorzali fanatycy okopani w bunkrze zgodności z oryginałem bombardują Hollywood. Spotkało to m.in. wspomnianego już wyżej ubiegłorocznego Hobbita, choć w nim większość zmian była logiczna. Mam tu na myśli głównie dodaną scenę potyczki z trollami i pościg we wnętrzu góry, na potrzeby którego zamieniono tunele na kładki i mosty linowe. Takie sceny po prostu ogląda się lepiej. Osobiście pretensje mam jedynie odnośnie sekwencji ze skalnymi olbrzymami, która stanowiła jedynie przesłanie o treści „hej, mamy dobrych ludzi od kompióterów”.

/pliki/zdjecia/ada4.jpg

Tanie efekciarstwo zarzuca się również filmom o Sherlocku Holmesie z Robertem Downey’em Jr. w tytułowej roli. No i coś w tym jest, fajerwerków i potyczek jest tam całkiem sporo, aczkolwiek ja bym nie narzekał aż tak głośno, jak robi to wielu ludzi w internetach. To porządnie wykonane i klimatyczne Kino Nowej Przygody. A jeśli ktoś woli najsłynniejszego detektywa w historii w postaci ekscentryka skupionego na rozwiązywaniu zagadek, to może, a nawet powinien, wybrać brytyjski serial pt. Sherlock. Mnie podobają się obie wersje. Potrafię się dobrze bawić, oglądając kolorowe widowisko i popisy Downey’a, a oba sezony serialu pochłonąłem w dwa dni. Pokazuje to, że również do tak klasycznych bohaterów (Holmes jest wszak o kilkadziesiąt lat starszy od Supermana, Batmana i całej reszty herosów w rajtuzach) można podchodzić na kilka sposobów. Co więcej, można to robić skutecznie.

Uatrakcyjnienie fabuły wybuchem lub dwoma ma oczywisty cel – będzie co wrzucić do zwiastuna, a zatem więcej ludzi przyjdzie do kina, co poskutkuje większą ilością piniądza na koncie. Producenci, reżyserzy i scenarzyści mogą się bowiem zżymać, zaklinać i przysięgać, ale prawda jest okrutna – filmy kręcone są dla pieniędzy... albo w celach propagandowych. Ale na takich też można zarobić. Dlatego tak chętnie Hollywood sięga po sprawdzone marki posiadające dużą grupę oddanych fanów, którzy zapłacą za bilet, a potem kupią wydanie DVD i komplet figurek. W dodatku książkę wystarczy „jedynie” przerobić na scenariusz. W przypadku komiksów jest czasem nawet łatwiej. Wystarczy przenieść na taśmę filmową pojedyncze kadry (tak, na Ciebie patrzę, Zacku Snyderze). Zrozumiały jest więc trend przerabiania wszystkiego na język filmowy. Znam ludzi, którzy nie czytali książek Martina, a są zagorzałymi fanami serialu z HBO, co dowodzi, że łatwiej trafić do ludzi za pomocą obrazu. A przecież im więcej takich ludzi, tym więcej pieniędzy na koncie.

/pliki/zdjecia/ada5.jpg

Gra o tron miała jednak gotowe podłoże w postaci miłośników prozy Martina, na którym zakwitł sukces serialu. Podobnie zresztą jak większość powstających adaptacji i ekranizacji. Czasem jednak zdarza się tak, że to film przyczynia się do wypromowania książki. W moim przypadku było tak z powieścią pt. Ciepłe ciała I. Mariona. Nie dowiedziałbym się o niej, gdyby nie obejrzany przypadkiem zwiastun adaptacji. To jest lekka paranoja (szykuje się nawet jakaś kontynuacja książki, oczywiście dzięki sukcesowi filmu), aczkolwiek i tak nie urasta do rangi absurdu pokroju powieści The Queen of the Tearling autorstwa niejakiej Eriki Johansen. Nie miałbym pojęcia, że takie coś istnieje, gdyby nie to, że Emma Watson ma w ekranizacji zagrać główną rolę. Książka trafi na półki księgarń w przyszłym roku. Czyżby coś tu było nie tak? Co prawda przykład Parku Jurajskiego pokazuje, że taki zabieg może się udać, ale w tym przypadku nie wieszczę sukcesu tej produkcji. Oczywiście, jakaś tam grupa docelowa się znajdzie, ale czy o to chodzi w kinie? To znaczy tak, chodzi o nasze ciężko zarobione pieniądze. Poprawmy się więc i zapytajmy, czy o to w kinie powinno chodzić?

Grafika:

Oceń tekst
  • Średnia ocen 5.1
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
Średnia ocena: 5.1 /30 wszystkich

Komentarze [3]

~Jaskier
2013-11-06 21:47

Też się kocham.

~Wielbiciel z 3a
2013-11-06 20:16

Kocham Cie Jaskier

~majka
2013-11-04 19:58

klasa sama w sobie.

  • 1

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na żyrafę (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 99luna
Komso 31komso
Artemis 24artemis
Hush 10hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry