Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Bluesa czas zacząć   

Dodano 2008-02-26, w dziale inne - archiwum

Ten Years After, to legendarny brytyjski zespół, który w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku był na ustach wszystkich. Zespół, który fascynował i chciał zmienić świat. Jeden najwcześniejszych utworów tej grupy - I'd Love To Change The Word (notabene późniejszy hymn hipisów protestujących przeciwko wojnie w Wietnamie) - potwierdza tylko powyższą opinię. Ten Years After, to jednak głównie niezwykła muzyka. Muzyka, której się nie słucha, a chłonie całym sobą.

Był rok 1967, Nottingham. Dwóch chłopców (Alvin Lee i Rick Lee - przyp. red.) założyło zespół, który miał być zespołem ich marzeń. A marzenia mieli wielkie i nie mniejszy potencjał. W krótkim czasie uzupełnili skład o basistę (Leo Lyons) i klawiszowca (Mike 'Chick' Churchill). Na początku grywali głównie bluesa i jazz. Zadebiutowali w klubie Marquee, w którym gromadzili się nieznani młodzi artyści, podobnie jak oni oczekujący na swój „czas”. Zupełnie nieoczekiwanie ich czas nadszedł błyskawicznie. Jeszcze tego samego roku zagrali na Windsor Jazz Festival, podpisali kontrakt z wytwórnią Dream, a dwa miesiące później wydali swój pierwszy album „Ten Years After”, który do dziś uważany jest za kultowy album brytyjskiego „podziemia” muzycznego. Wówczas grali już jednak rocka & blues wzbogacony elementami jazzu. Niekwestionowaną gwiazdą zespołu był Alvin Lee, postać cokolwiek niezwykła. Alvin był buntownikiem nie akceptującym zastanej rzeczywistości, a przy tym niezłym autorem tekstów, wokalistą i fantastycznym gitarzystą.

Ich kariera potoczyła się błyskawicznie. W kolejnych latach podróżowali po niemal całej Europie i USA grając masę koncertów. Ich utwory, choć od początku podobały się młodym ludziom, to jednak dopiero po latach zdeterminowały światową scenę muzyki rockowej. Przełomowym momentem w historii zespołu był rok 1969 i udział w najważniejszym koncercie rockowym lat sześćdziesiątych w Woodstock. W pamięci widzów tegoż koncertu zapisali się dziesięciominutową interpretacją własnego utworu I'm Going Home z niesamowitymi riffami gitarowymi Alvina Lee. O tym koncercie słyszał chyba każdy. A jak zapamiętali go członkowie zespołu TYA:

Rick Lee: Miało nie być burzy, mieliśmy przylecieć helikopterem, zagrać i po dwóch godzinach wylecieć. Już mieliśmy wylatywać, kiedy uderzyła burza. Nie było żadnego sposobu, aby ktokolwiek zagrał z błyskawicami latającymi nad sceną. Ta burza była dla mnie jednym z najlepszych momentów w Woodstock. Ponieważ dla pół miliona ludzi nie było schronienia, oni po prostu usiedli i zaczęli śpiewać. Poszedłem na spacer nad jezioro, włączając się w widownię, doświadczając jej z pierwszej ręki. Obszedłem jezioro, ludzie proponowali mi jedzenie i napoje. Nie wiedzieli, że jestem muzykiem, robili to tak po prostu. Potem nikt nie chciał wejść pierwszy na scenę, gdyż obawiano się szoku elektrycznego. Powiedziałem sobie, do diabła, jeśli nas porazi, będziemy mieć dobrą publiczność. Wyszliśmy i musieliśmy zatrzymać się podczas Good Morning Little School Girl, aby nastroić gitary, gdyż burza zmieniła atmosferę i gitary rozstroiły się nieco. Widownia nie wydawała się zbytnio tym przejmować, mieli dobrą zabawę.

Alvin Lee: Woodstock był niesamowitym doświadczeniem. Nie mogliśmy dostać się tam z drogi i musieliśmy posłużyć się helikopterem, który przeniósł nas ponad ludźmi. Dla nas był to jeden z wielu festiwali, w jakich uczestniczyliśmy tego roku. Byliśmy na czymś, co nazywało się Texas Peace Festival, który był lepszym przedstawieniem zarówno od strony muzycznej, jak i organizacyjnej. Bezpośrednio po Woodstock nic się nie zmieniło. Ciągle graliśmy w sferze podziemia dla 2000 - 3000 ludzi. Zmiany nastąpiły dopiero wówczas, jak ukazał się film z tego koncertu. Ludzi mówili, że to był początek Ten Years After, ale z drugiej strony był to początek końca. Zaczęliśmy grać na lodowiskach i stadionach baseballowych, co nie było takie dobre, jak sale podziemia. Nagle staliśmy się gwiazdami pop i ja się w tym nie widziałem. Widziałem się jako bluesman z zapożyczeniami jazzowymi.

Leo Lyons: Woodstock wyróżnił film. Film ten jednak nie reprezentował koncertu, ale udokumentował erę. Pamiętam deszcz, błoto, brak snu, brak jedzenia, żadnych pokoi hotelowych, ale najbardziej pamiętam tłum i grę na scenie.

To był najlepszy okres w historii zespołu. Dużo koncertowali. Chwilami bywało jednak dramatycznie. W wyniku wewnętrznych kłótni, podczas trasy koncertowej w połowie lat siedemdziesiątych, zespół rozpadł się. Rick Lee reaktywował go jednak po kilku latach. Możemy więc i dziś posłuchać Ten Years After na żywo. Niestety w składzie reaktywowanego zespołu zaszła istotna zmiana. Odszedł charyzmatyczny Alvin Lee, którego wirtuozyjnych popisów gitarowych bardzo w dzisiejszym brzmieniu zespołu brakuje, a zastąpił go Joe Gooch. Mimo tej zmiany TYA zdobywali i zdobywają nadal nowych fanów na całym świecie.

Ten Years After nazywają siebie „zespołem podziemia”. Takim byli i takim chcą pozostać. Nadal śpiewają teksty Alvina mówiące o wolności jednostki, o jej granicach, o szarej codzienności i marzeniach. Christiane F, piętnastoletnia berlińska narkomanka, główna bohaterka książki „My dzieci z dworca Zoo”, wspomina o tym zespole, mówiąc o ogromnym wpływie ich twórczości na jej życie. To uświadamia nam dla kogo tak naprawdę grali i grają. A jaka jest ich muzyka? Posłuchajcie sami.

Grafika:

http://bluestormmusic.com/store/images...

http://images.google.pl/imgres?imgurl=http://www.alvinlee.com...

Oceń tekst
Średnia ocena: 5 /23 wszystkich

Komentarze [2]

~radosna
2008-02-28 22:42

ciekawe, nawet bardzo

~Bożena
2008-02-26 13:39

Dla kogo chcieli grać? Dla ludzi…Ten Years After to klasyka, słucha się tego tak samo jak Hendrixa, Allmanów czy Free, słuchali tego moi rodzice, słucham ja i mam nadzieję, że dalsze pokolenia też tą klasykę poznają...Tak więc nie ma znaczenia tak naprawdę to, dla kogo chceli grać, tylko to, do kogo trafiali…Nie myślę by ich publicznością byli jedynie stereotypowi rock&rollowcy czy 15-letnie narkomanki. Prawdą jest, że podziemna sfera muzyki jest piękna…Gdy blues wychodzi z podziemia to nie jest już tak naprawdę bluesem..Jednak trzeba zwrócić przy tym stwierdzeniu uwagę na to, że podziemie muzyki to nie jedynie dosłowne znaczenie tego terminu-czyli zadymione knajpy gdzieś w piwnicach…Podziemie to stan ducha muzyków i odbiorców a przede wszystkim synteza tych obu sfer. Gratuluję pomysłu na napisanie czegoś o bluesie i wyboru akurat tego zespołu, którego nazwa nie jest zbytnio forsowana, a przecież tak istotne jest to, by ją znać.Pozdrawiam!

  • 1

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na żyrafę (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 100luna
Komso 31komso
Artemis 24artemis
Hush 10hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry