Nameless
TERAZ
Dwóch mężczyzn siedzi przy stoliku w zatłoczonej kawiarni. Jeden z nich jest wysoki, w czarnym, dopasowanym garniturze, pod którym wyraźnie rysuje się kształt pistoletu. Jest młody, ale jego twarz ma jakiś dziwnie zacięty wyraz. Myśli zapewne, że jest kimś więcej niż tylko marionetką FBI. To fakt, że ma nosa. Dlaczego jednak uważa się za super agenta, skoro inni mają go za fajtłapę? Jednak to nie on przyciąga uwagę innych klientów.
Jego towarzysz jest nieco przygarbiony, także młody, ale twarz ma przybraną w pewien rodzaj smutku, trudny do zakwalifikowania, zaszufladkowania, opatrzenia etykietą. No bo co to za smutek? To nie zawód, że w końcu został złapany. Nie, nawet poczuł ulgę. Smutek życia? Był szczęśliwy. A jednak coś nie dawało mu spokoju - sumienie możemy wykluczyć. Nigdy nie czuł się winny za swoje zbrodnie i za te wszystkie przekręty. Oszukał rząd Stanów Zjednoczonych, oszukał może kilku zwykłych podatników (tylko za to było mu wstyd), oszukał w końcu samą mafię i wyszedł z tego tylko z jedną kulą, którą wciąż tkwiła w jego ramieniu. Walczył z systemem. Walczył ze wszystkim, co mu się nie podobało, czerpiąc przy tym wiele korzyści dla samego siebie. Ale nie nazwałbym go przy tym jakimś „bojownikiem o wolność”. Nie, wtedy nie siedziałby potulnie w kajdankach i nie patrzyłby ze smakiem na pączka, trzymanego w dłoni przez agenta w drogim garniturze.
- Jak to sze właszcziwe żaczeło? – zapytał niby od niechcenia agent, nie przejmując się tym, że usta ma pełne jedzenia.
- Ale co? – mruknął znudzony pojmany.
- No wiesz… piątkowy uczeń, dobry dom, masa kasy… a jednak zacząłeś działać na własną rękę, zdobywać pieniądze i to nie w chwalebny sposób – powiedział wysoki chudzielec, z pustymi już ustami, ale oczy zaświeciły mu się na widok drugiego pączka na jego talerzyku.
- Impuls – uśmiechnął się jego rozmówca. – Po prostu, impuls.
RETROSPEKCJA I
Październik 1968, młody chłopiec, nie za wysoki, ale przystojny, czemu starała się zaprzeczać siatka pryszczy na jego twarzy. Ten młody chłopiec siedział na skórzanej kanapie w swojej szkole. Szkole dobrej, takiej z metką, dla najlepszych (i najbogatszych). Rysował obgryzionym ołówkiem kosmitów na tylnej okładce swojego zeszytu do francuskiego i dopiero za drugim razem usłyszał zrzędliwy głos, powtarzający uparcie jego nazwisko:
- Nameless! Głuchy? – wymamrotało niezadowolone babsko, a chłopiec pośpiesznie schował zeszyt i ołówek do torby, maszerując w stronę drzwi. Babsko zasiadło przy biurku, a Nameless przełknął głośno ślinę na myśl o tym, że tej akurat kobiecie musi się spowiadać. A tu niespodzianka.
- Co się tak gapisz? Tam są drzwi – wskazała raptem ruchem rzęs, trudnym do wychwycenia, ale on z ulgą odnalazł odpowiednie wejście. Kobieta siedząca w tym pomieszczeniu w miękkim fotelu o wiele bardziej skłaniała młodego człowieka do zwierzeń, chociażby tylko wizualnie.
W ciemnozielonej garsonce zgrabnie opinającej jej szczupłe ciało wyglądała oszałamiająco. Wiadomo jak takie krótkie spódniczki działają na siedemnastoletnich chłopców. Twarz miała miłą, bladą, ozdobioną dziewczęcym uśmiechem, a złote włosy spięte były w charakterystyczny kok, o dużej objętości, z gładkimi pasmami.
- Thomas, tak? – przemówiła owa bogini, posyłając mu przyjazne spojrzenie spod długich, malowanych rzęs. Chłopiec skinął głową. – Usiądź, proszę.
Thomas usiadł, nie wiedząc, gdzie podziać oczy. Czy patrzeć na jej anielską twarzyczkę, długie nogi z drobnymi stópkami, czy też na jej kuszący dekolt, skrywający zapewne największe skarby tego świata. Aby ukryć podniecenie patrzył po prostu na jej dłonie, które wydały mu się najbezpieczniejsze. W jego wyobraźni zaczęły już jednak tworzyć się obrazy. Zaczął marzyć o dotyku tych delikatnych rączek na swojej skórze, gdy dojrzał na szczupłym palcu ślubną obrączkę. Zaklął w myślach i poczuł się jeszcze gorzej.
- Jaki jest problem, Thomas? – zapytała, udając że nie widzi jego zmieszania, wypieków na twarzy i uwypuklenia w kroczu. Profesjonalistka.
- Nie odczuwam radości – przyznał zgodnie z prawdą chłopiec, chociaż nigdy nie zdawał sobie z tego sprawy. Jej ciało mamiło mu zmysły i sprawiało, że myślał nadzwyczaj trzeźwo. Mówił to, co czuł. Była niezwykła, wiedział to. I musiał ją zdobyć, musiał ją mieć. I powie jej to, co tylko będzie chciała, byle tylko ją mieć. Kilka minut w jej obecności sprawiło, że pożądał jej tak, jak jeszcze nigdy żadnej kobiety czy dziewczyny. Bo co on mógł wiedzieć o pożądaniu?
- Dobrze, będziemy nad tym pracować, Thomas – bogini założyła nogę na nogę, pozwalając, by chłopiec przez pół sekundy mógł podziwiać jej koronkową bieliznę. Dźwięk jego imienia w jej ustach przyspieszał mu tylko tętno. Zacisnął mocno palce na wyprasowanych spodniach swojego mundurka, modląc się, by tego nie zauważyła. Pragnął pobiec do łazienki i pozbyć się całego tego napięcia… Ale nie był w stanie oderwać wzroku od jej cudownej twarzy.
– Opowiedz mi o sobie i swojej rodzinie, dobrze?
Skinął głową. I zaczął opowiadać. Opowiadał o tym, jak mu powinno być dobrze, że ma wszystko i nie czuje nic. O tym, że rodzice czasem zapominają o jego istnieniu, ale nie przeszkadza mu to, bo w końcu, jak sobie przypominali, to dostawał prezenty. Miał przyjaciół, osiągał wysokie wyniki w nauce, w konkursach matematycznych i historycznych. Przyznał się jej, że w swoim mniemaniu jest umysłem renesansowym. Ze wszystkim jest sobie w stanie poradzić… ale nie z samym sobą i to boli. Po niecałej godzinie wiedziała już o nim znacznie więcej, niż jakikolwiek z jego przyjaciół, chociaż w zasadzie nie wiedziała nic konkretnego. Nada nie poznała przyczyny jego smutku. Ale dla niego to było wiele. Mówił sobie w myślach, że ona go zna. Zna go tylko ona jedyna i pewnego dnia ją zdobędzie. Miał wrażenie, że już jest jego przyjaciółką. A ona zapisała coś w notatniku, nachyliła się nad nim lekko, pozwalając mu nacieszyć wzrok jej dekoltem i oznajmiła mu spokojnym, słodkim głosem:
- Thomas, nasz czas minął. Cieszę się, że chcesz ze mną współpracować. Zobaczymy się w przyszły poniedziałek, o dziesiątej? Zgoda? – uśmiechnęła się do niego, na co pryszczaty także odpowiedział uśmiechem. Może trochę krzywym i niezgrabnym, ale wciąż uroczym.
- Do zobaczenia Lauro – mruknął, starając się ukryć podniecenie i wyszedł z gabinetu, trzymając mocno w spoconych dłoniach swoją torbę. Błagał Boga, by ona nic nie zauważyła. Ale przecież ona była kobietą i miała spore doświadczenie mimo swoich dwudziestu siedmiu lat.
TERAZ
- Jak zwykle wszystko przez babę, co? – zachrypiał agent, widząc rozmarzenie na twarzy swojego więźnia. Peter nie raz był już zakochany. Kobiety otaczały go zawsze. Nie raz nie dwa rujnowały jego myśli do tego stopnia, że jego poczynania nie były rozsądne, co nie przeszkadzało mu jednak w mniemaniu o byciu najlepszym. Tak więc agent Peter Moore doskonale wiedział, co kobiety robią z myślami i twarzami mężczyzn. I to było widać na przykładzie Namelessa.
- Jak zwykle – skinął głową, nie zastanawiając się, skąd obcy mu mężczyzna o tym wiedział. Może wiedział, że leczył się u niej, skoro go znalazł? Musiał wiedzieć dużo, śledzić go od dawna.
- Wiesz, ona mi powiedziała, żebym brał z życia garściami. Więc brałem – Thomas Nameless uśmiechnął się kącikiem ust. Zrozumiał radę swojego psychologa trochę na opak.
RETROSPEKCJA II
Grudzień 1968, zbliżały się święta. Ojciec wcisnął mu plik banknotów i kazał kupić matce jakiś ładny prezent. Znał gust syna i nie bał się, że pieniędzy jest więcej niż przeciętny prezent mógłby kosztować. Ufał synowi. Dotychczas słusznie.
Thomas szedł tego popołudnia pomiędzy ludźmi myśląc o niej. Pomagała mu już od dwóch miesięcy i w zasadzie do niczego nie doszli, oprócz tego, że chłopiec był w niej bez reszty zakochany. To może jednak miało sens? Cieszył się, gdy ją widział. I uśmiechał się w poniedziałkowe poranki, gdy wiedział, że za kilka godzin znów ją zobaczy, znów z nią porozmawia. Bolało go trochę, że nie słuchała jego komplementów i zawsze zmieniała temat, gdy próbował porozmawiać o niej. Po części rozumiał, że to jej praca, ale z drugiej strony drażniło go to niemiłosiernie. Chciał ją poznać naprawdę, chociażby w takim stopniu, jak ona poznała jego. Nikt nie dowiercił się tak daleko w głąb jego serca jak ona, a było jeszcze wiele do odkrycia. Też chciał ją odkryć. Jej duszę. Jej ciało. Ciało w szczególności.
Spojrzał na stoisko oblegane przez kobiety. Może powinien dać Laurze prezent? Przebił się więc przez tłum kobiet podziwiających błyskotki i dojrzał piękny naszyjnik. Nie miał na tyle pieniędzy. Nawet ojciec nie przewidział takiej sumy dla swojej małżonki. Chłopiec – jako wzorowy syn - zakupił najpierw coś tańszego dla swojej matki, a potem rozejrzał się jeszcze raz po stoisku, niby od niechcenia… i zaczął brać garściami. A przynajmniej jedną.
Już zaciskał w spoconych palcach (odkąd poznał Laurę ręce ciągle mu się pociły) złoty naszyjnik i kolczyki, i biegł ile sił w nogach, potrącając ludzi. Był szybki, wiedział to, nie byli w stanie go dogonić, nie z tym ich opóźnionym zapłonem. Szybko rozpłynął się między obcymi, szarymi ludźmi i poczuł niezwykłą siłę w swoich mięśniach. Biegł i śmiał się sam do siebie. Jego bogini miała rację. Brał z życia garściami, dopiero zaczynał… i był szczęśliwy. Szczęśliwy jak cholera.
Wigilia, rok 1968.
Odpakowali prezenty zaraz po wigilijnej kolacji. Sielanka. On, jego młodsza siostra i rodzice, bardzo rzadko zdarzało się, by byli razem, cała czwórka. I cieszył się, głownie za sprawą pakunku, który zalegał w kieszeni jego spodni.
- Synu, głośniej – zawołał do niego ojciec, wskazując na radio. Thomas spełnił jego prośbę i przyglądał się, jak jego rodzice tańczą. Kochał ich, ale byli mu w jakiś sposób obcy. Nie to, co ona. Laura była wyjątkowa, znała go i jemu też wydawało się, że ją zna. I kochał ją naprawdę. Nie z poczucia obowiązku, tak jak kochał rodziców. Kochał ją z głębi serca. I czuł to naprawdę.
- Idę się przejść – oznajmił rodzicom, przełykając łapczywie swoje ciasto. Ubrał buty, płaszcz, szalik i ruszył w stronę jej domu. Śledził ją kilka razy i wiedział, gdzie mieszkała. W kieszeni czuł przyjemny ciężar świątecznego prezentu dla niej. Uśmiechał się. Wiedział, że pójdzie na pasterkę. Mówiła mu o tym. Bardzo rzadko mówiła o sobie i o swoich planach, więc dobrze wychwycił ten moment.
Stanął pod jej domem i czekał. Nie czuł już zmarzniętych stóp, które zasypane były białym puchem, ale czekał bez ruchu, wypatrując smukłej sylwetki za oknem. Po chwili wszystkie światła zgasły, a ona wyszła na zewnątrz, owijając głowę chustą. Ruszyła oblodzonym i ośnieżonym chodnikiem, a on poszedł za nią, by po chwili chwycić ją pod rękę.
- Nie powinna pani o tej porze chodzić sama, Lauro – szepnął jej do ucha, przytrzymując ją silnym ruchem, by nie upadła, gdy podskoczyła zaskoczona.
- Thomas! Co ty tutaj robisz? – zapytała, mrugając kilkukrotnie długimi, gęstymi rzęsami.
- Mąż powinien pani towarzyszyć – powiedział jej trochę zuchwale, ale z tym, co chwycił garściami czuł się nadzwyczaj dobrze. Jego bogini miała rację.
- On pracuje. Thomas, nie powinieneś tu przychodzić, jesteś moim pacjentem. Więc albo zmykaj do domu, albo chodź ze mną do kościoła. Nie będziemy tak stać na zimnie – zganiła go nieco, ale ta urocza twarzyczka nie mogła przecież oznajmić mu nic złego. Była stworzona do kochania i do wypowiadania słów miłości, a nie nienawiści.
Poszedł z nią do tego kościoła. Stał tuż koło niej, śpiewając najpiękniejsze kolędy i wyobrażał sobie, że to właśnie on jest jej mężem. Chciał chwycić ją za drobną dłoń, ale ciągle się powstrzymywał. Wpatrywał się w jej twarz, walczył z pożądaniem, którego w kościele nie powinno się ujawniać i czekał.
- Odprowadzę cię do domu – wyszeptał do jej ucha, gdy wyszli ponownie na zimne powietrze. Zapach jej perfum zrobił mu w głowie jeszcze większy mentlik, ale trzymał się twardo. Tak, twardo, dobrze powiedziane. Wystawił jej swe ramię, którego mogła się uczepić i z satysfakcją stwierdził, że gdyby nie pryszcze, mógłby udawać jej męża. Był wyższy od niej i potężniejszy, chociaż wśród rówieśników uznawany był raczej za chucherko.
Noc była cudowna. Niebo przysłaniały chmury, więc ich twarze oświetlały tylko uliczne lampy, a w powietrzu wirowały setki płatków śniegów, które osiadały lekko na jej włosach i malutkim, zadartym nosku. Gdy dotarli pod jej dom… miał dosyć. Nachylił się nad jej zarumienioną twarzyczką i zaczął ją całować. Całował się pierwszy raz, ale wydawało mu się to całkiem łatwe. A ona? Ona starała się stawić mu opór, ale tylko przez chwilę. Zaraz zaczęła nakierowywać go na odpowiednie tory. Swoim językiem pokazała mu drogę i wtuliła się mocno w jego młodzieńcze ramiona. A on oderwał się od niej. Z własnej, nieprzymuszonej woli. Wsunął zmarzniętą dłoń do kieszeni i wyjął małe pudełeczko, podając je kobiecie. Wzięła je niepewnie i odpakowała. Wypieki stały się jeszcze bardziej czerwone, a może to była tylko gra cieni? Nie wiedział.
- Nie powinieneś – jęknęła, oglądając złoty naszyjnik.
- Chciałem – szepnął, a potem dodał zgodnie z prawdą: - Poza tym nic mnie to nie kosztowało. – Mogę wejść? Nogi zupełnie mi zamarzły.
Posłała mu pogodny uśmiech, i wspięła się na schody, by otworzyć drzwi. Wpadli do mieszkania, gdzie uderzyło ich rozkoszne ciepło. Sami także byli już rozgrzani i to mimo zimnych dłoni i stóp. Prezent spodobał się jej. Doskonale to wiedział.
- Terapia działa, Lauro – szepnął jej do ucha, w przerwie między kolejnymi pocałunkami. – Jestem szczęśliwy.
TERAZ
- I na tym się nie skończyło, co? – uśmiechnął się agent podsuwając Namelessowi swojego pączka. Chciał usłyszeć finał tej historii. Zafascynowało go to, chociaż rzadko kiedy historia jakiegoś „podopiecznego” tak go wciągała.
- Sam wiesz – uśmiechnął się Thomas, pozbawiony już pryszczy i chwycił pączka w skute ręce. – To była po prostu terapia. Myślisz, że mnie uniewinnią w TAKIM wypadku? – zażartował. Ale Moore nie był rozbawiony. Pokręcił tylko ze znudzeniem głową. Chciał słuchać tej opowieści, chciał dojść do miejsca, w którym znaleźli się teraz. Pierwszy raz w życiu chciał poznać kogoś, kim teoretycznie gardził.
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?