Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Co za dużo...   

Dodano 2011-05-10, w dziale felietony - archiwum

Żyjemy chyba w zbyt trudnych czasach, by móc być wspaniałymi. Nie możemy, bo są one jednocześnie zbyt proste. Nie mamy niczego, co trzymałoby nas „w ryzach”. Nie mamy systemu, z którym należałoby walczyć. No dobrze, może i mamy, ale to chyba nie to samo co kiedyś, nieprawdaż? Nasze czasy są zbyt nowoczesne, a nasze miejsce zbyt szczęśliwe. Powinniśmy więc być z tego bardzo zadowoleni i cieszyć się powszechnym znudzeniem.

Koszulki z hasłami o Wolnym Tybecie. Organizacje walczące o prawa człowieka w odległych krajach. Wszystko to bardzo szczytne. Owszem. I bardzo dobrze, że tak wielu ludzi angażuje się w te akcje, ale wszystko to jest jednak niezwykle obcą, odległą dla nas sprawą. Nie naszą, nie dotyczącą bezpośrednio Polski. I chociaż cele te są nieraz bardzo szczytne, to jednak nie są w stanie zjednoczyć wszystkich.

Kim my zostaniemy za czterdzieści, pięćdziesiąt lat? Nie mamy wspomnień oznaczonych etykietą „Piwnica pod Baranami”. Nie będziemy również mogli poszczycić się znajomością z inteligentami dwudziestolecia międzywojennego. Nie opowiemy anegdot z naszego życia, zaczynających się od słów „jeszcze za czasów PRL”, albo „to było tuż po wojnie”.

Jesteśmy skazani na sukces, bo żyjemy w czasach idealnych dla realizowania marzeń i odnoszenia sukcesów. Popatrzymy wstecz, jak przej… mieli ci, którzy żyli przed nami. My mamy dziś wolność, robimy i mówimy co chcemy. Mam wrażenie, że nie będzie w tym już żadnego sentymentalizmu, którym kipią niektóre artykuły o małych-wielkich ludziach tamtych czasów. Tęsknota za czymś, co minęło, chociaż wówczas było to koniecznością.

Dawno temu przeczytałam gdzieś felieton albo wywiad (chyba w Wysokich Obcasach, chociaż ręki sobie uciąć nie dam), którego autor postawił tezę, że młodym ludziom w Polsce przydałoby się doświadczyć jakiejś wojny. Byłam wtedy bardzo zaskoczona i oburzona takim postawieniem sprawy. Ale chwilowo może warto by było dopuścić do siebie taką myśl? Ciekawe, co takie wydarzenie by w nas zmieniło? Ale skoro to chwilowo jakby mało realne, to zastanawiam się, jak poradzić sobie z tym znudzeniem najnormalniejszą normalnością, nieciekawością i dławiącą wielu bezczynnością? No, bez przesady, na drutach robić nie będę.

Za sześćdziesiąt lat w artykule o kimś urodzonym pod koniec uprzedniego wieku (przykładem idealnym jest mój rocznik, ’94) wcale nie zobaczymy czarno-białych zdjęć, na których szarość ubrań odzwierciedlała świetnie ducha tych czasów. Ha, może w ogóle za sześćdziesiąt lat nasze wnuki nie będą przeglądać papierowych gazet? Podobno to już teraz niemodne. Ale pal już licho te zdjęcia. Oczywistą oczywistością jest już dziś zupełny brak opowieści o winylach przywiezionych przez wujka ze Stanów, nie? I zero smaku odświętnych pomarańczy pod choinką. Są to rzeczy, za którymi tęsknię, chociaż dla mnie to coś nieznanego, no chyba że z opowieści. Pomarańcze mam świątek, piątek i niedziela. Winyli nie słucham, bo muzyka też jest już cyfrowa, kupowana lub ściągana z Internetu, a czarno-białe zdjęcia są i owszem, ale tylko po przejściu przez Photoshop. Nawiasem mówiąc coraz rzadziej się je wywołuje. Pod tym względem jesteśmy w czarnej d…, ale to dobrze, bardzo dobrze. Zero ograniczeń.

I to wszystko dlatego, że nie mamy dziś wspólnego wroga, a ludzie są zbyt podzieleni, szczególnie przez politykę. A przecież wrogiem był z reguły do tej pory jakiś polityk. Tutaj Hitler, tam Stalin, zawsze znalazła się jakaś „ikona”. Teraz jesteśmy chyba zbyt nowocześni i takie postacie nas nie ruszają? I dobrze. I nie dobrze. Bo jesteśmy też zbyt nowocześni chociażby na to, by w Warszawie powstała komuna hipisowska (słaby żart?). I mamy wszystko. Oprócz naprawdę znaczących symboli. Takich, które nie przeminą za szybko, tylko dlatego, że mają większy, głębszy sens.

Może to i bardzo ogólnikowe, bo pewnie, że znajdą się wspaniałe grupy (literackie, muzyczne, kulturowe?), ale to – moim zdaniem – nie będzie miało tak symbolicznej wartości dla nas, dla historii, jak wszystkie wspomniane przeze mnie powyżej przypadki. Bo my mamy wszystko. A wszystko to za dużo. I nawet jeśli czegoś nie posiadamy, to istnieje jednak możliwość nagłego zdobycia gotówki i marzenia (te materialne) stają się w mig realne.

A ja czytałam dzisiaj o Chanel N° 5, którego flakonik przywozili z Francji mężowie swoim żonom z delegacji, za czasów PRL-u. Jednak matka autorki tekstu miała mniej wygórowane wymagania – jej wystarczyło coś tańszego, byleby na buteleczce było napisane „Paris” (tekst pochodzi z majowego numeru Wysokich Obcasów Extra). A my dziś w drogerii za rogiem znajdziemy kilkanaście flakoników oznaczonych „Paris”, „London”, albo „Chicago”. To samo dotyczy i innych wyrobów.

No więc co z tym wrogiem? Czy uczyni on nas czymś bardziej wartościowym? Warto podkreślić, że wspólny wróg powinien tłumić i ograniczać, bo wtedy indywidua stają się jeszcze bardziej indywidualne, jeszcze bardziej nie mieszczą się w ramkach, prawda? A potem zbierają się w znaczące coś grupki, które może i przestają być bardzo indywidualne, ale to nic, bo nadal są pewnymi odskoczniami. Ale nowoczesne indywidua, ci outsiderzy XXI wieku, to zwykły kicz w alternatywnym opakowaniu, albo niedobitki tego, co już było. Nic dwa razy się nie zdarza. Musimy polegać na tym, co mamy. A mamy niewiele, bo mamy wszystko.

Jest taki dowcip. Spotyka się dwóch facetów i jeden pyta drugiego:

- Dlaczego ty ciągle chodzisz z tym pustym kubkiem Sturbucks’a?

- Nie stać mnie na iPhone’a – odpowiada drugi.

I chyba dobrze, że Starbucksy są tylko w większych Polskich miastach, bo może to jakiś punkt zaczepienia dla kultury? Coś, co mają na zachodzie, a u nas to rzadkość. Coś, co kojarzy się z czymś interesującym. A gdyby Starbucksy były rozstawione na każdym tarnobrzeskim rogu, to wyszłaby nam z tego tylko beznamiętna „fajność”. I w tym problem. Bycie indywiduum nie polega w dzisiejszych czasach na ideologii, ale na fajności.

I wracamy do punktu wyjścia, czyli do tezy, że potrzebny jest nam wspólny wróg, aby załatwić sobie ideologię. Ale dochodzę do wniosku, że posuwam się chyba jednak w swoich rozważaniach za daleko. Bo po cholerę zmierzać ku wojnie, tylko po to, by wyhodować kilku zagorzałych hipisów, albo ludzi, którzy zareagują na to słowem pisanym, choćby wybitnym? Po cholerę ściągać z kart historii komunę, tylko po to, aby grać wartościowego, przekazowego punk rocka?

A może po prostu jest za wcześnie? Może trafimy jeszcze na The Beatles naszych czasów? Może martwię się na zapas i przyjdzie nam mieć konkretnych wrogów, a dzięki temu i szanse na nowe wspaniałe ideologie?

A może lepiej nie?

Oceń tekst
Średnia ocena: 5 /12 wszystkich

Komentarze [0]

Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na słonia (zabezpieczenie przeciw botom)

Najczęściej czytane

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 100luna
Artemis 27artemis
Hush 15hush
Hikkari 11hikkari

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry