Czas zapłaty – cz.1
Lambert zsiadł z konia. Czekała go jeszcze długa droga, ale musiał dać wypocząć zwierzęciu. Sam też był zmęczony. Bolały go lędźwie, a oczy same się zamykały. Przywiązał uprząż do płotu i pozwolił koniowi się napić. Na placyku były również trzy inne konie. Lambert od razu spostrzegł drogie, skórzane siodła. Nie interesowało go, kto był ich właścicielem. Wiedział natomiast, że gdy wejdzie do karczmy ustaną wszelkie rozmowy. Nie spotkał jeszcze kogoś, kto nosiłby broń na plecach, tak jak on. Wszedł do środka. Ludzie siedzący przy stołach nie rozczarowali go.
Nie tylko osobliwe ułożenie miecza było powodem tej spodziewanej przez niego reakcji. Na policzku miał podłużną, świeżą bliznę, która w mdłym świetle świec nadawała jego twarzy upiorny wygląd. Ubrany był w skórzany napierśnik i rękawice nabijane srebrnymi ćwiekami. W prawej cholewce wysokiego buta ukryty miał elficki sztylet. Ponadto jego nieprzeciętny wzrost oraz wąskie, szare oczy, wydatne kości policzkowe i ciemna karnacja wskazywały na Gaabardczyka. Ludzie z tych stron, delikatnie mówiąc, nie przepadali za nimi. Jego naród nie wsławił się niczym chwalebnym. Po zakończeniu wojny kradli i zabijali wszystko, co się nawinęło. Dwa wyniszczone państwa nie miały środków do pozbycia się plagi rabusiów z Południa. Dlatego Gaabardczycy, czując się bezkarnie, rozzuchwalili się do tego stopnia, że nawet pies z kulawą nogą życzył im i ich rodzinom pięć pokoleń naprzód trądu i spalenia na stosie. Lambert nie przywiązywał wagi do tego, gdzie się urodził. Lecz inni ludzie i owszem.
Gaabardczyk przeszedł w kąt izby. Usiadł i schował twarz w dłoniach. Był bardziej zmęczony niż myślał. Bezsenne noce spędzone w siodle osłabiły jego czujność. Zwykle lustrowałby pomieszczenie spod przymkniętych powiek, udając śpiącego, lecz teraz z półsnu wyrwał go karczmarz. Szary, poplamiony fartuch opinał się na jego pękatym brzuchu.
– Co podać? – spytał szorstko.
– Piwa, chleba, sera i mięsa – mruknął Lambert, spoglądając na oberżystę.
– Masz czym zapłacić? – zapytał szybko tamten. Każdego innego tytułowałby „panem”, lecz mając przed sobą Gaabardczyka, a za sobą starych klientów, postanowił nie płaszczyć się przed byle włóczęgą.
Lambert zbył go znudzonym spojrzeniem. Nagle ponad jego ramieniem spostrzegł wpatrzone w siebie oczy.
Nieznajomy siedział przy szynkwasie i bacznie go obserwował. Obok niego stał kufel pełen piwa. Piana już dawno zniknęła. Nie ulegało wątpliwości, że jeden z bogato osiodłanych koni należy do niego. Lambert wyciągnął wygodnie nogi, założył ręce na piersi i opuścił głowę, lecz co jakiś czas dyskretnie spoglądał na człowieka przy barze. Po krótkiej chwili szynkarz przyniósł mu posiłek. On zaś jadł i patrzył na ludzi w karczmie. Co chwila czyjaś głowa obracała się w jego stronę, ale szybko wracała do poprzedniej pozycji napotykając twarde spojrzenie. Grupka krótko obciętych, barczystych mężczyzn rozmawiała cicho między sobą, wskazując go palcami i co chwila wybuchając prostackim śmiechem. Gdy Lambert opróżnił kwaterkę i zjadł ostatni kęs chleba, poczuł się naprawdę błogo. Gestem przywołał karczmarza.
– Ile bierzecie za nocleg?
– Piętnaście szylingów.
– A z tym, co zjadłem?
– Dwadzieścia pięć – odpowiedział szynkarz i uśmiechnął się paskudnie, podając nieporównywalnie wyższą cenę niż brał normalnie za nocleg i wieczerzę.
– Zapłacę… rano.
Zanim właściciel gospody zdążył zaprotestować, dwóch barczystych łysoli podeszło do stolika Lamberta i bezpardonowo odepchnęło grubego. Z drwiącymi uśmieszkami na twarzy, usiedli po drugiej stronie stolika i jeden z nich zapytał głośno:
– Co?! Nie ma się czym płacić? Chciałeś zeżreć i przekimać za darmo? Nie u nas! Chociaż dziwi mnie, że śmierdzący złodziej, Gaabardczyk nie ma pieniędzy. A może masz i nie chcesz się przyznać? Co myślisz, Fabio?
Oberżysta szybko podniósł się z ziemi i schował na zapleczu karczmy. Gospoda powoli pustoszała. Zostało tylko paru gapiów, reszta łysych oraz człowiek przy szynkwasie. Ten ostatni powoli sączył piwo nie odrywając wzroku od Lamberta. Człowiek nazwany Fabiem odpowiedział z uśmiechem:
– Myślę, że po drodze spotkał jakąś chałupę, podpieprzył coś wartościowego, chłopów wypędził, baby wychędożył, a zwierzęta ubił. Kolejność dowolna. Takiego na wszystko stać. Psi syn… Ale pieniądze ma na pewno.
– Ghe, ghe, ghe… – zarechotał ten pierwszy. – Zgadzam się z tobą, przyjacielu. A co do pieniędzy. Oddasz sam czy mamy ci pomóc, parszywcu?
Drab wstał i powoli dobył nóż. Lambert od chwili podejścia dwójki wieśniaków nie poruszył się. Rozparłszy się wygodnie dłubał drzazgą w zębach próbując wydobyć tkwiący w jakiejś szczelinie pomiędzy zębami kawałek kurczaka.
– Sam wybrałeś – pokręcił głową Fabio. – Zavik, rób swoje…
Zavik zamachnął się sztyletem celując w gardło Lamberta. Nie spodziewał się żadnej reakcji. Nie wiedział, jak bardzo się pomylił. Lambert błyskawicznie przewrócił stół w stronę wieśniaków, wyciągając jednocześnie miecz z pochwy. Jego serce pracowało na wyższych obrotach pompując pobudzającą adrenalinę do wszystkich członków. Obserwował wystraszone miny drągali w drugim końcu sali oraz podnoszących się z ziemi Zavika i Fabia.
– Podpisałeś na siebie wyrok – krzyknął zaskoczony Zavik. – Nie chciałeś szybko i bezboleśnie przejść na tamten świat. Teraz obiecuję , że obetnę ci wszystkie palce, język, potem ręce, nogi i z radością popatrzę jak się wykrwawisz! Brać go, chłopcy!
Chłopcy z ociąganiem wyciągając pałki, kije, noże i podrdzewiałe miecze i z nietęgimi minami rzucili się wszyscy naraz na Lamberta. On jednak z łatwością unikał ich machnięć i cięć. Wirował w obrotach i piruetach po całej izbie, bawiąc się z rozbójnikami. Gdy jednak jakiś nóż niebezpiecznie przeciął powietrze tuż obok jego głowy, dobył miecza. Pierwszemu rozpłatał pierś, drugiego w półobrocie ciął w szyję. Fontanna szkarłatu oblała stojących nieruchomo przywódców bandy. Nie mogli zrozumieć jak Gaabardczyk – złodziej i tchórz – mógł tak szybko poruszać się i tak mistrzowsko władać mieczem. Gdy trzeci ze zbirów z krzykiem zwalił się na podłogę, reszta zawahała się. Nie przeszkodziło to Lambertowi, który ubijał jednego po drugim. W końcu, gdy ostatni z napastników zwalił się z jękiem na ziemię, Lambert schował miecz i podszedł do Zavika i Fabia. Pierwszy z nich rzucił się na niego z nożem. Lambert spokojnie złapał go za nadgarstek i łokieć, i wykorzystując jego własną siłę rozpędu grzmotnął nim o drewniany filar. Potem ruszył w stronę Fabia i z rozmachem kopnął go w udo tuż nad kolanem, łamiąc mu z trzaskiem nogę. Drugi z hersztów wył bezradnie, gdy Lambert trzymał go przygwożdżonego kolanem do ziemi.
– Niczym ci nie zawiniłem, nawet się nie znamy… Chciałeś bitki, dostałeś. Powtórz to, co chciałeś mi zrobić. Podobał mi się fragment z palcami, ale już go kiedyś słyszałem. – uśmiechnął się blado.
– Popamiętasz mnie… znajdę cię – wycharczał podduszany Fabio. Lambert rąbnął go w czoło srebrnymi ćwiekami na rękawicy. Zbir od razu stracił przytomność, a z czoła popłynęła mu strużka krwi.
– Obydwaj wiemy, że nie – mruknął Lambert.
Dopiero teraz nieznajomy podniósł się z krzesła i wolnym krokiem podszedł do Lamberta klaszcząc w dłonie.
– Brawo, brawo! Wspaniale. Dawno nie widziałem takiej bitki.
Lambert spojrzał na nieznajomego. Był bardzo bogato ubrany, nosił krótką bródkę, a szpakowate włosy zdradzały jego średni wiek. Choć Lambert mierzył około 7 stóp, nieznajomy sięgał mu tylko do czoła. Przy boku nosił za to mały, lecz ciężki buzdygan. Paskudna broń…
– Czego chcesz? – spytał Lambert zupełnie zbity z tropu.
– Umiesz się bić. Sam pokonałeś dziesięciu chłopów. Może i oni nie umieli władać nawet kijem, ale ty popisałeś się dobrą szermierką. Nawet cię nie drasnęli. Pokonałbyś ich nawet bez miecza. Mogło obyć się bez rozlewu krwi. Ale ty chciałeś ich zabić. Lubisz zabijać… A ja szukam takich ludzi. Proponuję ci posadę. Dobrze płacę…
– Nie jestem zainteresowany – odpowiedział szybko Lambert. Wiedział, o co tamtemu chodziło. Wytarł miecz o koszulę trupa leżącego na ziemi i wsunął go do pochwy na plecach. Już zbierał się do wyjścia, lecz drogę zastąpiło mu dwóch tak samo ubranych, dobrze zbudowanych mężczyzn, których Lambert wcześniej nie zauważył.
Nieznajomy podszedł do niego jeszcze raz.
– Dobrze się zastanów – syknął mu do ucha. – Drugi raz nie usłyszysz tej propozycji. Naprawdę dobrze płacę. Będziesz robił to, co wychodzi ci najlepiej. Co jakiś czas będę po ciebie posyłał, a ty pójdziesz, załatwisz kogo trzeba, a przy tym dobrze zarobisz. Zapamiętaj sobie! Mnie się nie odmawia. Decyduj!
Lambert zdecydował.
Skulił się i potężnie walnął nieznajomego łokciem w brzuch. Gdy ten upadał, Lambert kopnął w półobrocie jednego z tych, którzy zastawili mu drogę w brzuch, a drugiego uderzył w krtań, podstawiając mu jednocześnie nogę. W ten sposób dwóch osiłków leżało po chwili na zewnątrz zwijając się z bólu, a ich chlebodawca z trudem podnosił się z podłogi. Nienawiść w jego oczach pozwoliła sądzić, że nie przywykł do takiego traktowania. Prawą ręką wyciągał buzdygan, a lewą sięgnął do gardła Lamberta. Choć nieznajomy nie sprawiał takiego wrażenia, to Gaabardczyk poczuł nagle na szyi żelazny uścisk. Lambert złapał jego prawą rękę. Jeszcze chwila i buzdygan zmasakrowałby mu twarz. Wojownik próbował oswobodzić szyję. Nieznajomy dorównywał mu siłą. Stali pośród trupów na środku izby siłując się. Kropelki potu wystąpiły na czoło wojownika, a twarz jego niedoszłego chlebodawcy czerwieniała z wysiłku. Lambertowi brakowało już tchu. W końcu Gaabardczyk nadepnął silnie piętą na śródstopie przeciwnika. Poczuł, że uchwyt na szyi zelżał, więc wyrwał nieznajomemu buzdygan i mocno, od lewej, uderzył go nim w twarz. Tamten odleciał kilka kroków przekręcając się w powietrzu i głucho uderzył o ziemię. Ze zmiażdżonych warg, nienaturalnie skrzywionego nosa i głębokiej rany na policzku, trysnęła krew. Lambert oddychając chrapliwie odrzucił od siebie broń. Widział podobne, nawet gorsze sceny, więc nie skrzywił się, gdy pod lewym okiem uformował mu się krwiak, który po chwili pękł. Rozmasował gardło, poprawił skórzany pas na piersi i wyszedł z karczmy. Dochodzący do siebie żołnierze nie próbowali go już zatrzymywać. Na dworze szarzało. Lambert odwiązał swojego konia i ruszył w dalszą drogę. Miał naprawdę zły dzień…
CDN.
Komentarze [13]
2009-11-11 22:07
Szkoda że tylko 3 częściami jesteś ograniczony :) Powinieneś napisac książkę :D albo zebrac wszystkie opowiadania i wydac :) paroma słowami mógłbyś w 3 lub 2 części wytłumaczyc skąd blizna, po walce z bruxą, flederem, bazyliszkiem, mantikorą czy hirikką :)
2009-11-11 15:51
Niestety Sapkowskim nie jestem i teraz wychodzą moje niedociągnięcia i braki literackie. Niestety nie stworzyłem przyjaciela Lambertowi, lecz jeśli chcecie większej ilości bohaterów to się nie rozczarujecie … ;) Co do blizny to niestety nie umieściłem w opowiadaniu genezy jej powstania. To pierwszy brak, który zauważyłem. Gdybym nie był ograniczany tylko 3 częściami, wyjaśniłbym to oraz wprowadziłbym na pewno kilka ciekawych wątków oraz rozwinąłbym bardziej już zawarte.
2009-11-10 22:13
Gratuluję Tomaszu bardzo dobry tekst.
Chociaż zastanawia mnie brak fint, bądź wspomnienia skąd wraca i gdzie zmierza znajomy po fachu Geralta z Rivii .
Jak przystało na typu Sapkowskiego opowiadanie, nic się nie dłuży, miło się czyta i oczywiście z zachwytem czeka się na kolejną częśc. Tylko zadziwiła mnie ta blizna u Lamberta, ale jak mniemam wyjaśnisz nam to potem.
No i oczywiście w następnym opowiadaniu mógłbyś “stworzyc” przyjaciela Lambertowi. Jeżeli EmTi ma rację i napiszesz to w prawdziwym stylu Sapka to z zniecierpliwieniem czekam na długą opowieśc.Pięknie napisane ale niestety zbyt wzorowane na Sapkowskim, powinnieneś próbowac wszystkiego aż sam stworzysz niepowtarzalny styl.Widząc po twoim talencie można stwierdzic że trochę pracy i możemy się spodziewac książki pana Tomasza :)
2009-11-10 18:55
>loll – Po pierwszej częsci nie da sie powiedziec, jakie będzie zakończenie całego opowiadania. Chodziło mi o typowość akcji -taka standardowa fantasy bójka w karczmie.
Poza tym, ta część wydaje mi się dość kompletnym wątkiem, a zakończenie: “Lambert odwiązał swojego konia i ruszył w dalszą drogę. Miał naprawdę zły dzień…” otwiera praktycznie dowolną możliwość poprowadzenia fabuły.
2009-11-09 22:07
>EmTi – No to skoro jestes tak biegły w fantasy, to może podpowiedz nam, jak się skończy ta historia, a wtedy zobaczymy na ile autor jest faktycznie przewidywalny.
2009-11-09 21:23
a mnie się podoba. Wiedźminów ani innych fantasy nie lubię, ale to co napisałeś jest na bardzo przyzwoitym poziomie, czekam na kolejną część!
2009-11-09 20:01
Sztampowe,schematyczne i jeszcze raz sztampowe. Wygląda jak “niedorobiony”
Wiedźmin… Czytałes, Ty wogle chłopie jakies inne fantasy oprocz Sapka? Wyglada na to ,ze nie. To opowiadanie jest tak typowe, ze brak mi słów. W co drugiej ksiazce o tej tematyce mozna cos takiego spotkac, tylko ze lepiej “oprawione”.
Poza tym cholernie przewidywalne, praktycznie od samego początku wiedziałem jak to się skończy.Moze sie teraz czepiam, ale… walka naraz z 10-cioma przeciwnikami, bez zadnej rany(nawet najmniejszego zadrapania) jest niemozliwe. Tak, tak, wiem ze to niby coś w guście “fantasy” i Twój bohater walczył ze zwykłymi chłopami, ale trzeba sprawiac chociaz pozory realnosci.
Jezeli chodzi o styl itp. to całkiem nieźle. Moja rada: nie powielaj utartych schematów, wymyśl coś własnego… choć troszkę własnego.
P.S Czekam na drugą część, tym bardziej ze plotki głoszą ,ze ma tam być przedstawiony wątek erotyczny O.o
2009-11-09 18:21
Więc przepraszam, pochopny niemy krzyk.
Trzymam za słowo i czekam na kolejną próbkę Twojego talentu. Tego soczyście fenrirowskiego talentu.
F.
2009-11-09 16:48
Co do liczb w opowiadaniu to nie doszukałem się żadnej nie zapisanej nie-słownie… Również wcześniej myślałem nad zmianą imienia, lecz w rezultacie został Lambert. Za to druga część nie będzie w tak dużym stopniu wzorowana na wiedźminie.
A zabijanie było spowodowane przez Zavika i Fabia ;) Gdyby Lambert nic nie zrobił sam by leżał na podłodze.
2009-11-09 16:07
LICZBY W OPOWIADANIU PISZEMY SŁOWNIE! – to raz.
Lambert kojarzy mi się z bajeczką, którą puszczali na TVP1, kiedy miałam pięć lat i owce śpiewały tam “Lambert, baranie lwisko”. Swoją drogą głupia bajka, ale to imię też z nie najwyższej półki.
I przede wszystkim ZA DUŻO, a nawet o dużo za dużo zerżnięte z ‘Wiedźmina’. Czytałam tę książkę trzy razy, więc znam ją prawie na pamięć. I prawie wszystkie kwestie są na nim wzorowane.
Widać, że masz talent, więc rozwijaj się bardziej w swoim kierunku. A do biegłości Sapkowskiego dojdziesz po drodze.
Pozdrawiam,
Failariel
2009-11-09 16:03
niektóre zdania są... dziwne… i już miałam polubić głównego bohatera, ale wziął i wszystkich pozabijał, a nie musiał. Dlaczego on to zrobił? Czy to jakieś traumatyczne przeżycia z dzieciństwa? Ciekawe…
2009-11-08 17:02
Prawdopodobnie czytamy tę samą książkę ;) Wzorowałem się na “Wiedźminie” Sapkowskiego ;)) Strasznie mi się spodobała sceneria oraz wydarzenia i nie mogłem się oprzeć napisaniu czegoś podobnego ;) Co do “Wiedźmina” to szczerze polecam :D
2009-11-08 15:36
Akurat czytam książkę w podobnej tematyce i muszę powiedzieć, że twoje opowiadanie mi się podoba. Chociaż więcej wysiłku włożyłeś w opis walk niż otoczenia, wyglądu lub charakteru, co często widuję, to i tak zrobiło to na mnie wrażenie (mówię teraz jak jakiś krytyk, a tak wcale nie jest xD). Czekam z niecierpliwością na kolejną część.
- 1