Gdy byłem w pierwszej klasie liceum, jeden z moich kolegów zarzucił podczas pewnego naszego wieczornego spotkania takim oto tekstem: „Jasiu, a może byś tak zaczął pisać w Lesserze?”. Rozbawiło mnie to wówczas i odpowiedziałem mu, że raczej nie wchodzi to w grę. Jednak już następnego dnia, po chwili zastanowienia, stwierdziłem, że to wcale nie musi być taki głupi pomysł. I tak oto zaczęła się przygoda, która prawdopodobnie będzie miała teraz wpływ na resztę mojego życia.
Gdy przyszedłem do tego liceum, czułem, że moja edukacja w tej szkole może przypominać rollercoaster. Dziś, patrząc z perspektywy świeżo upieczonego absolwenta, powiem wam, że rollercoaster to hulajnoga przy tym, czego tu doświadczyłem.
Opuszczając mury gimnazjum byłem zapalonym graczem i niespełnionym piłkarzem. Kontuzje zastopowały moje marzenia o zostaniu zawodowcem. Byłem też chłopcem nieśmiałym, który stał z boku, obserwując i oceniając sytuację. Przed szereg nie wychodziłem, a jeśli już się tam znalazłem, to zazwyczaj wypchnięty siłą przez swoich kolegów (oczywiście dla żartu). Z tych krępujących sytuacji udawało mi się jednak z reguły wychodzić z twarzą. Moją pewność siebie zbudował dopiero czas spędzony w liceum. Nigdy nie będę żałował, że wybrałem akurat tę szkołę. Poznałem tu nie tylko wielu niezwykłych ludzi, ale przeżyłem też chwile, jakich wcześniej nie dane mi było przeżyć. Może i ta moja edukacja faktycznie przypominała sinusoidę spektakularnych upadków i mozolnych wzlotów, ale nie żałuję dziś swojej młodzieńczej decyzji, bo po prostu widzę, że było warto.
Chyba każdy dziennikarz pamięta swój pierwszy tekst. Nie inaczej jest i ze mną. W moim przypadku była to recenzja. Recenzja ukochanej gry komputerowej League of Legends. Po tym tekście wycofałem się jednak z grania, bo poczułem, że przestało mnie to jakoś kręcić. Teraz (po maturze) znowu zacząłem grać, tym razem jednak wyłącznie dla rozrywki, ale powiem wam, że ta wcześniejsza przerwa naprawdę dobrze mi zrobiła (tylko bez skojarzeń). Pamiętam, że za ten swój pierwszy tekst (i za kilka kolejnych również) zbierałem raczej słabe oceny, a i komentarze nie były mi zbyt przychylne. Wielu chciało dać mi do zrozumienia, że pisanie do szkolnej gazety to jednak dla mnie zdecydowanie za wysokie progi. Wtedy to pomyślałem sobie: „O nie, k... . Tak dalej nie może być. Poprawię co się da, bo stać mnie na to, by być lepszym w tym, co robię.” Postanowiłem, że wykorzystam swoją wiedzę sportową, którą magazynowałem przez lata, bo wewnętrznie czułem, że właśnie to posuniecie może przynieść mi sukces. W końcu mogłem się wymądrzać przed szerszą publicznością, a nie tylko pośród zaufanej niszy, która zawsze lubiła mnie słuchać.
Przełom nastąpił w drugiej klasie. Na początku postanowiłem zmienić szyld, pod którym wcześniej publikowałem. Przestałem więc pisać na łamach naszej gazety jako „Rumkowy”, a zacząłem jako „Offside”. Wielu podejrzewało, że zmiana ta wynikła z racji mojej miłości do piłki nożnej, ale nie do końca mieli rację.
Offside to faktycznie w wolnym tłumaczeniu „spalony”, czyli element gry w piłkę nożną, ale ci, którzy znają mnie nieco lepiej, wiedzą też trochę o mojej innej słabości.... Za datę przełomu spokojnie mogę uznać 11 października 2014 roku. Tego dnia, podekscytowany historycznym zwycięstwem naszej reprezentacji w piłce nożnej nad mistrzami świata na Stadionie Narodowym w Warszawie, napisałem relację. Kiedy rano na spokojnie przeczytałem to, co udało mi się w nocy naskrobać, byłem w szoku. Pomyślałem sobie: „O, cholera. Janek, to ty tak potrafisz pisać?”. Nie zastanawiając się zbyt długo poprawiłem literówki i wysłałem swój tekst do naszego redaktora nadnaczelnego. Tekst był na czasie i spotkał się również z jego uznaniem, więc bardzo szybko ukazał się w naszej gazecie. O dziwo nikt go nie zhejtował. Mało tego, wkrótce okazało się, że został też opublikowany w papierowym wydaniu jednej z lokalnych gazet, z którą nasz Lesser od wielu lat współpracuje. Pamiętam doskonale reakcję mojej rodziny, gdy dowiedziała się o tym fakcie. Powiedzieć, że piali z zachwytu i byli ze mnie dumni, to zdecydowanie za mało. A kiedy na lekcji matematyki dostałem brawa od całej klasy po tym, jak mój wychowawca (prof. Mieczysław Knutelski – przyp. red.) powiedział o tym zgromadzonym, zrozumiałem, że właśnie to chcę w życiu robić.
Faktem jest, że wielu moich znajomych upewniało się potem, czy nie upadłem przypadkiem na głowę i pytało mnie, czy to na pewno rozsądny wybór drogi życiowej po mat-fizie? Ale co zrobić, w tamtej chwili poczułem po prostu moc i zacząłem tworzyć na potęgę, publikując po kilka tekstów miesięcznie. Zauważyłem też, że ilość słabych ocen i negatywnych opinii, jakie otrzymywałem wcześniej od czytelników, zaczęła systematycznie spadać. Ciekaw jestem, co myślą dziś ci, którzy w tamtym okresie sugerowali mi zakończenie działalności w gazecie? Powiem wam więcej. Tak mocno zaangażowałem się w pisanie, że zupełnie nieświadomie pobiłem w tzw. międzyczasie rekord ilości publikacji w naszej gazecie, który należał w tamtym okresie do mojego starszego kolegi Ravena. Tekst, który obecnie czytacie jest moim 79 (coś mi się wydaje, że udało mi się wyśrubować całkiem niezły nowy rekord, który nie szybko zostanie pobity).
A swoją drogą to tyle, ile w jednym meczu ustrzelił Kobe Bryant. Obydwaj zaczynamy teraz nowe życie. On na emeryturze, a ja…
Ja wybieram się na studia dziennikarskie. Wiele zależy oczywiście od wyników matury, ale jeśli poszła mi dobrze, to chciałbym spróbować w Warszawie. Pewnie zastanawiacie się teraz, po co wybieram się na dziennikarstwo, skoro większość uznanych obecnie publicystów ma zupełnie inne wykształcenie? No, właśnie. I dziwicie się, że polskie dziennikarstwo ma taki zatrważająco żenujący poziom? Nie wydaje mi się, żebym miał misję, by to naprawiać, bo w pojedynkę raczej się nie da tego uczynić, ale chciałbym robić to, co lubię i co już teraz nieźle mi wychodzi. Liczę, że w przyszłości będę robił to znacznie lepiej niż teraz.
Chciałbym podziękować wszystkim moim kolegom i koleżankom z redakcji „Lessera” za trzy lata sympatycznej współpracy, a podziękowania te pozwalam sobie złożyć na ręce redaktora nadnaczelnego, prof. Zbigniewa Ryby, który dokonywał co prawda niekiedy w moich tekstach niepotrzebnej korekty (oczywiście moim zdaniem), ale to dzięki jego idei, która narodziła się kilkanaście lat temu, mogłem i ja się realizować i dzielić z wami swoimi przemyśleniami. Dziękuję również czytelnikom, którzy konstruktywnie krytykowali moje teksty, okazując mi wsparcie w trudnych chwilach. Ale najbardziej pragnę podziękować wszystkim moim antagonistom, bo to dzięki nim spiąłem się w pewnym okresie swojego życia do granic możliwości, co w konsekwencji zaprowadziło mnie tu, gdzie teraz jestem.
Grafika: własna