Dramat tkwił głęboko w nim
Nie był jakimś samotnym, wyklętym artystą. Wręcz przeciwnie. Był towarzyski, miał wielu przyjaciół i kochał życie, choć nosił w sobie wizje czegoś przerażającego i niemożność bycia wolnym. Miał przy tym gigantyczny talent i wyobraźnię, która przekraczała krańce ludzkiego pojmowania. Paradoks? Zagadka?
Zdzisław Beksiński, bo o nim tu mowa, był jednym z najbardziej utalentowanych polskich malarzy XX wieku. O sobie mówił tak: "(...) zwariowałem, zszedłem na psy, syn dobrej rodziny, wykształcony, ale zdeklasowany półidiota, który nie nadawał się do poważnej pracy, wstyd rodziny etc." Nietuzinkowo, prawda? Od najmłodszych lat miewał ponoć koszmary, które w późniejszych latach były jego największą artystyczną inspiracją i zdeterminowały jego twórczość.
Przez całe życie eksperymentował. Używał zróżnicowanych technik, łamiąc przy okazji istniejące kanony fotografii artystycznej i malarstwa. Został dzięki temu prekursorem body - artu, konceptualizmu i sztuki fotomedialnej. W pierwszych latach twórczości wykonywał prace graficzne o ekspresjonistyczno-turpistycznej formie w technice heliotypii na materiale fotograficznym oraz rzeźby z gipsu i metalu nawiązujące do twórczości Henry'ego Moore'a. Później poświęcił się rysunkowi nasyconemu perwersyjnymi, erotycznymi obsesjami, które przenikały się z symbolami śmierci. W latach 70. w jego malarstwie pojawiły się motywy religii Dalekiego Wschodu, a w latach 80. – jak sam mówił - zaczął po prostu "fotografować sny", odwołując się do malarstwa barokowego (mroczna atmosfera, ciemne tło, dziwne postaci, szkielety, rozkładające się ciała i stwory) i abstrakcji niegeometrycznej. Stworzył swój indywidualny styl, zbliżając się w pracach o tematyce erotycznej, pejzażu i portrecie do apokaliptycznych wizji. Pod koniec życia zainteresował się grafiką cyfrową - kolorową i czarno-białą, wykorzystując własne zdjęcia sprzed lat.
Krytycy od początku byli podzieleni w ocenie jego dokonań. Jedni uważali go za szaleńca, ale przez innych był ubóstwiany. Motywy jego prac w zasadzie od początku przepełnione były śmiercią, okrucieństwem, demonizmem, erotyzmem, masochizmem, a nawet okultyzmem. Na krytykę artysta odpowiadał zawsze w ten sam przekorny sposób: "Maluję to, co przychodzi mi do głowy. Mam takie sny, takie wizje i to przenoszę na płótno. Moim celem nie jest ani straszyć, ani niczego przepowiadać. Malarstwo służy do oglądania, tak jak książki są do czytania, a muzyka do słuchania i tak należy je traktować."
Pod koniec życia miłośników twórczości Beksińskiego zaskoczyła jednak zmiana tematyki jego prac. Twórca wyraźnie się wyciszył, malując odrealnione, pełne mistycyzmu pejzaże i eksperymentując z fotomontażami oraz grafiką komputerową. Jego prace były wystawiane w najbardziej znanych polskich i zagranicznych galeriach i zawsze dobrze się sprzedawały, bo artysta nie oczekiwał za nie nazbyt wygórowanych kwot.
Niestety, jego prywatne życie nie było nazbyt radosne. Choć ukończył wydział architektury Politechniki Krakowskiej i pracował na budowach w Krakowie i Rzeszowie, a później jako projektant w Dziale Głównego Konstruktora Sanockiej Fabryki Autobusów „Autosan”, to z trudem udawało mu się utrzymywać rodzinę (opiekował się przez wiele lat chorą matką oraz teściową). Od 1997 roku wraz z całą rodziną przeprowadził się z Sanoka do Warszawy, gdzie żył i tworzył w bloku na Służewcu. Jego mieszkanie przepełnione było obrazami, szkicami, grafikami i rzeźbami, które zajmowały każdy wolny centymetr przestrzeni. Koniec wieku to dla Beksińskiego jedno wielkie pasmo nieszczęść. Po śmierci obu seniorek rodu, na chorobę zapadła jego żona Zofia, która w roku 1998 również przegrała walkę o życie. Ale chyba znacznie bardziej traumatyczny był dla niego fakt niezliczonych prób samobójczych jego syna Tomasza - dziennikarza muzycznego, prezentera radiowego i tłumacza (pierwsza z nich miała miejsce, gdy ów miał 16 lat, a ostatnia, skuteczna, w wigilię Bożego Narodzenia 1999 roku). I tak to w ciągu kilku lat Zdzisław Beksiński został sam na świecie, ale nie na długo. W nocy z 21 na 22 lutego 2005 roku, tuż przed swoimi 76. urodzinami, został zamordowany w swoim mieszkaniu przez Pawła Handlera, syna znajomego. Do dziś nikt nie wie dokładnie, o co im poszło i jak do tego doszło, ale wersja procesowa mówi, że chłopak przyszedł poprosić Beksińskiego o pożyczkę, a gdy spotkał się z odmową, zadał mu 20 ciosów nożem w klatkę piersiową. Dziwne – nie sądzicie?
Tematyka twórczości tego artysty oraz nieszczęścia, jakie dotknęły jego rodzinę, sprawiły, że przyklejono jej łatkę "przeklętej". Beksiński powiedział kiedyś: "Pasjonuje mnie to, co dotyka spraw niezrozumiałych, tajemniczych, jak paralelność zjawisk i zdarzeń w czasie, wyobraźnia ludzka, psychika, psychika chora - rzecz dotycząca schorzeń psychicznych, choćby była nawet słaba artystycznie, jest mi podejrzanie bliska". Co siedziało w głowie tego człowieka, gdy wypowiadał te słowa? Niektórzy twierdzą, że tylko szaleńcy są coś warci i ten przykład doskonale tezę tę potwierdza. Prace Beksińskiego przerażają i porażają - jego życiorys także.
W 2014 ukazała się na rynku księgarskim obszerna biografia tego artysty, pióra Magdaleny Grzebałkowskiej, zatytułowana „Beksińscy. Portret podwójny". Autorka podjęła niezwykle karkołomną próbę opisania pogmatwanych losów artysty i jego skomplikowanych relacji z synem. Dwóch inteligentnych i wrażliwych, choć naiwnych egocentryków, ogarniętych przedziwnymi obsesjami. Ludzi pełnych wewnętrznych sprzeczności, natręctw i fobii. To nie jest jednak książka o malarzu, który malował przerażające obrazy ani o jego synu, którego fascynowała śmierć i tak długo próbował popełnić samobójstwo, aż mu się udało. Moim zdaniem jest to książka o miłości, a w zasadzie o nieumiejętności jej wyrażania i samotności, przez którą obaj nie potrafili się przebić. To niezwykle pasjonujący tekst z elementami kryminału, thrillera, sagi rodzinnej i psychologicznego dramatu. Serdecznie polecam ją tym, których tak jak mnie zafascynowały tragiczne losy Beksińskich.
Grafika:
Komentarze [1]
2016-01-29 15:16
Ciekawie napisany artykuł. Nie dłuży się, a to bardzo ważne. Postać na pewno warta przypomnienia. Czekam na artykuł o Tomku, bez którego tłumaczeń bylibyśmy ubożsi o całą twórczość Monty Pythona, gdyż niewiele jest umysłów, które tak znakomicie potrafią przełożyć na polski te wszystkie humorystyczne subtelności komików tej grupy.
- 1