Hunt or be hunted
"House of Cards" jest obrazem niezwykłym. Zanim zagłębiłem się w fabułę tego dzieła, sądziłem, że filmy pełnometrażowe mają przewagę nad serialami. Byłem o tym absolutnie przekonany, bo czy może mieć wartość coś, co ogląda się zazwyczaj jednym okiem, wykonując przy okazji zupełnie inne czynności? Jeśli założyć, że faktycznie jest tak, jak napisałem, to serial "House of Cards" należałoby nazywać filmem (co z tego, że 39-godzinnym).
Odcinki "House of Cards", w odróżnieniu do innych "tasiemców", nie kończą się "burzą", która elektryzowałaby widzów i zachęcała ich do wyczekiwania kolejnego epizodu. Twór Beau Willimona nie jest bowiem dziełem żadnej z amerykańskich telewizji, a Netflixa - serwisu VOD. Oznacza to po pierwsze, że aby uzyskać dostęp do serialu, należy korzystać z płatnych usług streamingowych, a po drugie to, że dzień premiery sezonu jest jednocześnie dniem publikacji wszystkich 13 odcinków (3 sezon miał swoją premierę 27 lutego 2015r. - przyp. red.). Dzięki temu widzowie sami wybierają, kiedy i ile odcinków chcą obejrzeć. Niestety, rzeczywistość w Polsce jest trochę inna. Netfilx jest u nas usługą niedostępną. Co prawda NC+ wykupiło prawa do emitowania tego serialu, ale oferuje odcinki jedynie dla swoich abonentów i to w niskiej jakości SD. Dopóki Netflix nie otworzy się na polskich abonentów, zmuszeni jesteśmy do oglądania tej produkcji za pośrednictwem pirackich serwisów.
Władza zawsze mieszała i miesza ludziom w głowach, skłaniając ich do rozmaitych nadużyć, z morderstwami włącznie. Cóż więc nowego może opowiedzieć o niej „House of Cards”? Niby nic, a jednak historia wciska w fotel. Niby zdajemy sobie sprawę, że to, co oglądamy, jest fikcją, ale po tych wszystkich aferach, które miały miejsce w ostatnich latach w realnym świecie, wiemy już doskonale, jak bardzo znieprawiony jest współcześnie świat polityki i jak nikczemne gry prowadzone są za kulisami eleganckiej dyplomacji, wyborów itd. Przekonaliśmy się, że gry polityczne to nic innego jak brutalne naciski, szantaż, łamanie charakterów, wzajemne wykorzystywanie się, korupcja i cała lista rozmaitych innych brudów. Dlatego nie dziwmy się, że z ekranu wieje autentyczna groza. Nie taka, jak z głupawego horroru, ale taka prawdziwa, wiarygodna.
Teraz kilka słów o tym, co czyni ten serial o zakulisowych grach politycznych prawdziwie wyjątkowym. Po pierwsze aktorstwo. Kevin Spacey w roli głównej, to moim zdaniem wystarczający powód, by zacząć oglądać "House of Cards". Muszę tu się jednak przyznać, że nie spodziewałem się, iż jakikolwiek amerykański aktor potrafi przeistoczyć serialowego bohatera w jedną z najważniejszych i najbardziej niezwykłych postaci kinematografii. Frank Underwood, kreowany przez Spacey'ego, jest jednak wyjątkowy. Nie boi się zbrodni i kłamstwa i choć zakłada maskę uprzejmego i towarzyskiego człowieka, to w gruncie rzeczy jest zwykłym zbirem. Ma cechy, za które wszyscy widzowie powinni go nienawidzić, ale paradoksalnie, nie da się go jednak nie kochać! Frank Underwood to maszyna - jeżeli czegoś chce, to osiągnie to, niezależnie od ceny, jaką trzeba za to zapłacić. Jak sam powiedział: "To rzeź, nie strategia, wygrała wojnę". Underwood to bohater pełen dysonansów. Jest niejednoznaczny, a jego ocena nie jest łatwa. Jest osobą, którą wielu chciałoby być, ale nikt nie chciałby jej na swojej drodze spotkać. Pomimo, że widzowie są z nim nieustannie i widzą jego życie zza politycznych kulis, to ewaluacja tego, co jest u niego prawdą, a co kłamstwem, jest niemal niemożliwa. Główny bohater serialu jest charyzmatyczny i wyjątkowy również przez to, że nie boi się iść pod prąd, a jego postępowania nie sposób przewidzieć. Dodatkowym smaczkiem są dialogi Underwooda z widzami, w których przedstawia swoje myśli, często w czasie rozmowy z kimś innym. Przywołam tu przykład takiego dialogu, który jednocześnie podkreśli charakter Underwooda. Jego przyjaciel Freddy powiedział mu, że pewnego razu został niemal zmiażdżony przez lodówkę. Frank powiedział wtedy patrząc na widzów: "Freddy mówi, że kiedy leci lodówka, to trzeba zejść jej z drogi. Ja mówię, że to lodówka powinna zejść z drogi mnie."
Ciekawą postacią jest również Claire, żona Franka. Stereotypowa żona polityka to osoba stojąca gdzieś z boku, stroniąca od rozgłosu. Postać kreowana przez Robin Wright jest jednak całkowitym przeciwieństwem takiego wizerunku. Jest bohaterką niebanalną i wielopoziomową, mającą ogromny wpływ na decyzje i postępowanie męża. Jest silna i wyemancypowana. To ona pcha Franka do przodu, gdy ten stoi na granicy załamania i jest o krok od zaprzepaszczenia całej swojej politycznej kariery. Genialnie skrojonych postaci w serialu tym zresztą nie brakuje. Ba, drugoplanowi bohaterowie odgrywają tu bardzo często istotną rolę w zaplątanej fabule.
Jeśli zdecydujecie się na wejście do świata polityki, w którym szczerość jest rzadkością, do świata Franka Underwooda, to na pewno nie zostańcie zniechęceni momentami pozornego spokoju. Jak już powyżej wspomniałem, "House of Cards" to w moim rozumieniu nie serial lecz film. Każdy moment pozornej ciszy rekompensowany jest tu natychmiast ciosem. Sami zobaczcie! Produkcja ta nie jest skierowana do określonej grupy widzów, a zatem mogą ją oglądać nawet ci, którzy zupełnie nie interesują się polityką. Jestem pewien, że każdy odnajdzie w niej coś dla siebie.
Knock knock!
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?