Jak zabić coś zachwytem
Jak skutecznie zepsuć sobie wypad do całkiem ciekawego miejsca lub zohydzić jakieś przyjemne wydarzenie? Jest na to jedna prosta recepta – trzeba wmówić sobie, że jest ono niesamowite, oszałamiające etc. i oczekiwać doznań podobnych do tych po zażyciu psychotropów.
Mógłbym podać tysiące przykładów, ale chcę skupić się na dwóch najbardziej typowych ofiarach histerii, której głównymi sprawcami są oczywiście media. Pompują nasze oczekiwania w celach komercyjnych, blefując niczym pokerzysta chcący podbić stawkę. Gdy jednak powiemy „sprawdzam”, czeka nas przykre rozczarowanie.
Niewątpliwie jednym z najbardziej przereklamowanych miejsc na świecie jest Paryż. Sama nazwa wraz ze słowami Champs-Elysées, Notre Dame i wieża Eiffla przyprawia niektórych o dreszcz podniecenia. Natłok tych wyrazów w kulturze sugeruje, że muszą one być wyjątkowe, nieomal cudowne. Któż nie zna piosenki o Polach Elizejskich, opowieści o dzwonniku lub setek zdjęć i obrazów słynnej wieży? Zachwyt i euforia w głosie Joe Dassina utwierdza nas w przekonaniu, że sama obecność na owych Champs jest niczym pobyt w raju, a mnogość barw nieba będącego tłem wieży Eiffla każe wierzyć, że zawsze jest ono cudowne. Zresztą znika gdzieś racjonalne myślenie. Nie wiemy, co tak naprawdę pociąga nas w tych zabytkach. Nie doceniamy ich wartości artystycznej. Ważne, że są w książkach, w muzyce, w filmie, że każdy je zna i każdy chce je zobaczyć. Dlaczego? To proste. Bo przecież każdy chce je zobaczyć... Paryż przestał być artystą, stał się celebrytą i to go zabiło.
Tak jak często zapominamy, że celebryta to też człowiek, tak samo często nie chcemy pamiętać, że Paryż to też miasto. Że ma przedmieścia złożone z blokowisk tak obskurnych, iż po wyjeździe z lotniska zastanawiałem się, czy zamiast na zachód, samolot nie poleciał czasem na wschód. Że nie wszystkie samochody wyglądają tam jak te sprowadzane do polskich komisów – przeciwnie; na paryskich ulicach prawdziwe zatrzęsienie modeli standardu Peugeut 205. Że nad Sekwaną znajduje się ogromne obozowisko bezdomnych. Że przejścia podziemne w metrze są równie odrzucające jak te pod Dworcem Centralnym...
Symbole biedy można by mnożyć. Największy zawód sprawia jednak to, że te cudowne, wspaniałe, oszałamiające zabytki... wcale nas nie zachwycają. Wieża Eiffla to tak naprawdę średnio ciekawa metalowa konstrukcja, w której najlepszą rzeczą jest widok z góry. Jeżeli oczywiście najpierw odstoimy w długiej kolejce, co chwilę odpędzając się od natrętnych handlarzy pamiątkami. Pola Marsowe nie różnią się od zwykłego trawnika, z tym że w porze deszczu pełne są wydeptanego błota.
Champs-Elysées i Plac Pigalle można opisać typową już anegdotą:
– Daleko jeszcze?
– No przecież już jesteśmy.
Plac nie ma w sobie nic niezwykłego, niewiele różni się od innych miejsc w mieście. Pobliska ulica sex shopów jest raczej tandetna i przypomina polskie zagłębie erotyczne na ale i (cóż za ironia) Jana Pawła II w Warszawie. Słynny Moulin Rouge w dzień wygląda sztucznie. W nocy o wiele lepiej. Champs-Elysées z kolei jest zwykłą szeroka ulicą i jedyne, co robi tam wrażenie, to drzewa obcięte na kształt graniastosłupa. Sklepy są pewną ciekawostką, choć dużą część z nich można spotkać w dobrej polskiej galerii. Zachwyca jedynie perfumeria i salony z innowacyjnymi modelami aut. Przygnębiający widok stanowią snujące się tłumy turystów z wycelowanymi w próżnię aparatami i skonsternowanym wzrokiem, rozpaczliwie poszukującym czegoś do sfotografowania. Nie da się też nie zauważyć pokaźnej liczby osób żebrzących, paradoksalnie tuż obok luksusowych sklepów i suto zastawionych stolików restauracji.
Najmniej zawiedziony byłem, odwiedzając Luwr. Zbiory faktycznie są bardzo ciekawe, na żywo wyglądają lepiej niż na fotografiach, a sam budynek muzeum robi wrażenie (kolejki do wejścia też). Trzeba jednak pamiętać o panującym tu tłoku i konieczności oglądania Mona Lisy ponad głowami kilkudziesięcioosobowego tłumu.
Przygniata monotonia, chłód i patos tego miasta. Niemal identyczne kamienice z jasnego piaskowca, z kutymi balkonami i granatowym dachem, przez pierwsze kilka dni cieszą oko, potem zaczynają niemiłosiernie nudzić. Nietrudno zatęsknić do kolorowych, zdobionych fasad jakiegokolwiek zabytkowego miasta w Polsce.
Paryska moda także jest dość surowa. Z jednej strony to dobrze, że próżno szukać tam kiczu pokroju lateksu, soczystego różu, czy półmetrowych tipsów. Z drugiej natomiast ciągłe oglądanie czerni, bieli i brązu obecnych na elegancko skrojonych bluzkach i garsonkach oraz wszechobecnych chustkach i szalikach (od przeciągu w metrze można się szybko rozchorować), wyzwala w człowieku wstydliwą tęsknotę za polską galerianką.
Zdecydowanie odstręczają ceny. Mój tatuś, który mnie tam zabrał, nie jest ani przesadnie skąpy, ani zbyt ubogi, a mimo to do dziś Paryż kojarzy mi się ze smakiem chińskiej zupki przywleczonej z ojczyzny. Marny kawałek piersi z kurczaka z odrobiną ryżu i sosu grzybowego za 15 euro lub piwo za 7 euro zdecydowanie zniechęca do częstego stołowania się w restauracjach. W osiedlowej piekarni chleb kosztuje natomiast 1,75 euro. Nawet biorąc pod uwagę wyższe zarobki Francuzów, koszty życia są tam wysokie.
Czy zatem warto odwiedzić Paryż? Tak, koniecznie tam pojedzcie. Przekonacie się jak bardzo medialno - popkulturowa histeria zrobiła Wam wodę z mózgu. I trochę bardziej polubicie wtedy swój kraj.
Na tym mógłbym skończyć artykuł, ale obiecałem we wstępie podanie drugiego przykładu. Otóż jeżeli mamy już koniec listopada, to warto dodać, że identyczną ofiarą wygórowanych oczekiwań stworzonych przez media i naszą kulturę padły zbliżające się święta Bożego Narodzenia. Wyrażana w reklamach, muzyce i filmach egzaltacja z powodu świąt kumuluje się w każdym z nas i sprawia, że sami oczekujemy poczuć coś podobnego. Niestety, świat mediów jest sztuczny i nasze ambicje pozostaną niezaspokojone. Co z tego, że miło spędzimy czas z rodziną, zjemy dobre potrawy i ubierzemy ładną choinkę? Przecież mieliśmy przeżyć jakieś niewyobrażalne uniesienie, które zwiastowała nam coca-cola piosenką „Coraz bliżej święta”, dzieci walczące o święta na śmierć i życie z Grinchem oraz tysiące ozdób w sklepach i na ulicach miast. A tu co? Takie wielkie halo o jedną kolację?!
Myślimy więc, że to z nami jest coś nie tak, nawet bojąc się przyznać bliskim osobom, że święta nas znudziły. Przecież produkty z Biedronki mają w sobie więcej radosnego uniesienia niż konserwantów, a pani Cichopek na koncercie kolęd przeżywa stan, który raczej powinna przeżywać w sypialni ze swoim mężem. A zatem robimy wszystko, aby za rok naprawdę poczuć to magiczne uczucie – kupujemy więcej jedzenia, ozdób, prezentów. Ściągamy więcej muzyki. Postanawiamy mieć teraz żywą choinkę. Robimy dokładnie to, czego chcą od nas sprawcy całego tego świątecznego zamieszania.
Jako że w Kauflandzie święta się już zaczęły, pozwolę sobie już teraz życzyć wszystkim mniej konsumpcjonistycznego zidiocenia.
Grafika:
- własność autora tekstu
- http://www.blogi.szkolazklasa.pl/?blog=1996&alias=/.../comment=2
Komentarze [1]
2011-01-15 18:45
mówisz jak rozgoryczony turysta
- 1