Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Jerycho   

Dodano 2005-04-20, w dziale opowiadania - archiwum

Otwieram oczy. Pulsujący, tępy ból z tyłu głowy wzmaga się z każdym mrugnięciem ciężkich powiek. Przez chwilę coś na kształt powidoków majaczy mi przed oczami. Czerwone, zielone i niebieskie plamki zasłaniają mi niemal całe pole widzenia. Podnoszę się na łokciach i rozglądam wokoło. Wzrok powoli wraca do normy. W przeciwieństwie do pamięci. Nie znam tego miejsca. Nie wiem, jakim sposobem się tu dostałem i co u licha ja tu robię? Mrużę oczy, broniąc je w ten sposób przed słonecznym zamachem skierowanym prosto w moje źrenice. Zielone i niebieskie plamki okazują się być tylko niebem i drzewami. Chwila. Niebo i drzewa? Co do diabła?

Spróbował wstać, ale mrowienie w lewej nodze przeobraziło się w szpilki bólu, które, jakoby współgrając z pulsowaniem w potylicy sprawiły, że runął na ziemię przysparzając tym sobie jeszcze więcej cierpienia, niż będąc w bezruchu. Zduszony wrzask zmieniony w nieartykułowany dźwięk wydobył się z jego spieczonego gardła. Na ten niby zwierzęcy charkot ze wszystkich drzew znajdujących się w pobliżu frunęły chmary ptaków. Ciemne mroczki latały jak oszalałe pod półprzymkniętymi powiekami. Nie miał czasu, aby cokolwiek pomyśleć, bo nieznane mu dotąd uczucie zawładnęło jego ciałem. Był ślepy, głuchy, niemy. Potrafił tylko czuć. I to czuć ze zwielokrotnioną siłą, jakby wszystkie inne zmysły ustąpiły miejsca temu jednemu, najmocniejszemu.

Ziemia eksplodowała czerwienią. Nie potrafiłem myśleć o niczym innym, jak tylko o tych dwóch kolorach, jakie zobaczyłem przed oczami w miejsce nieba i tych cholernych drzew. Nie miałem pojęcia co jest przyczyną tak potwornego bólu, co mogło sprawić, że nie byłem w stanie zaczerpnąć tchu.

Nabrał w płuca gwałtownie ogromny haust powietrza. Jakby ten oddech miał być jego ostatnim w życiu. A potem ucichł. Leżał na ziemi bez ruchu, czując jak szpilki i gwoździe powoli zamieniają się na powrót w mrowienie i uczucie odrętwienia. Otworzył szeroko oczy niezważając na słońce świecące prosto w jego twarz. W uszach słyszał głuchy szum przepływającej krwi. Zasłuchany w ten dźwięk stał się na powrót głuchy na wszystko inne. Wdech, wydech. Skoncentrował się na tym, aby tlen nieustannie przepływał przez szeroko otwarte do krzyku usta. Wdech, wydech. Tylko to się liczyło.

W miarę, jak ból, mrowienie i pulsowanie łagodniało w bezruchu, umysł sam z siebie zaczął analizę mojego obecnego położenia. Podsumujmy. Jestem chyba w lesie. Jest dzień. Nie mam zielonego pojęcia gdzie jestem, skąd się tu wziąłem, i co się ze mną działo przez ostatnie godziny. Straszliwie boli mnie lewa noga i do tego cała głowa ściśnięta jest w żelaznym, zardzewiałym imadle, które miażdży mi czaszkę. Zaryzykowałem i znów lekko uniosłem się na łokciach, starając się nie poruszyć ogniska gwoździ. Hmm… Ciekawe. Otóż z mojej nogi wystawał jakiś przedmiot. Nieregularnego kształtu, o metalicznej barwie i zdobny w zaschnięte plamy krwi. Pięknie. Po prostu cudownie. Najpierw miejsce, które widzę po raz pierwszy, potem ból głowy, a na deser kawałek metalu wbity w moją łydkę pod kątem prostym do kości. Czy ktoś mi wreszcie powie co się stało?

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w lśniący metal z niedowierzaniem. Przyglądał mu się nie mogąc uwierzyć, że to coś faktycznie tkwi w jego nodze. Gdy już obejrzał go ze wszystkich możliwych stron bez poruszania się zaczął rozglądać się wokół. Jak okiem sięgnąć były tylko drzewa. Nic, co wskazywałoby na ludzką obecność. Nic, co pozwoliłoby mu wysnuć najbardziej prawdopodobne przypuszczenia, co do jego obecności tutaj, oraz do obecności…

…tej cholernej blachy w mojej nodze! Ból zdawał się czekać w uśpieniu na kolejny atak. Zbierał siły na następną serię. Ja też chyba powinienem zacząć. Nie wstanę z tym kawałem metalu wbitym w łydkę. Po prostu nie mam odwagi zaryzykować kolejnej porcji zardzewiałych gwoździ, wiercących sobie drogę z nogi, poprzez udo, miednicę i tułów, do serca i mózgu. Ile to razy oglądałem na filmach bohaterów wyciągających z własnego ciała, własnymi rękami strzały, noże, sztylety itepe. A ja? O nie! Nie mam zamiaru zgrywać herosa. Durnego bohatera w obcisłych gatkach i z idiotyczną pelerynką na grzbiecie. To mnie po prostu przerasta.

Długą chwilę zastanawiał się co ma ze sobą zrobić. Rozglądał się w koło, przyglądał się swojej zakrzepłej krwi, która zastygając usztywniła nogawkę dżinsów jak najlepszy krochmal. Analizował swoje beznadziejne położenie i oceniał szanse na wyjście z tego lasu o własnych siłach. Popatrzył na kawał blachy po raz kolejny, ale teraz jakoś inaczej. Nagle zapałał do niego nienawiścią. Był zły, zmęczony, obolały, słaby, nie wiedział, gdzie tak naprawdę jest i jak się tu znalazł. Miał ochotę złapać to przeklęte ostrze i gołymi dłońmi pozbyć się go. Wyrwać go ze swojej nogi nie zważając na ostre pulsowanie, które swoim niewidzialnym ciśnieniem rozrywało od środka umęczone mięśnie i ścięgna. Oczami wyobraźni widział siebie, jak łapie za ostre krawędzie złośliwego metalu. Czuł jak jego brzegi wbijają się w ciało rozcinając dłonie, jak doskonale naostrzone żyletki, małe skalpele przebijające się przez naskórek i skórę jak przez papier. Słyszał chrobot metalu, gdy ostrze sięgnęło kości. Poczuł ciepło krwi wypływającej z pomiędzy drżących palców zaciśniętych w groteskowe szpony wokół małego kawałka blachy. Ciche mlasknięcie połączone z kolejną falą gorącej, ciemnej, tętniczej krwi zalewającej ciemne nogawki spodni było jedyną oznaką tego, że ostrze wysunęło się niemalże bez przeszkód, zabierając po drodze tylko małe kawałeczki ciała. Krwawo różowe drobinki lśniły na czubku nietypowego sztyletu. Miał wrażenie, że są dumne z tego gdzie są, i że spoglądają na niego pyszniąc się swoim zwycięstwem. Wpadł we wściekłość, szał. Z narastającą furią złapał za ostre brzegi metalowego ostrza. Nozdrza lekko drgały, serce waliło jak dzwon, szum przepływającej adrenaliny przemienił się w jego uszach w huk wodospadu Niagara, mięśnie rąk skamieniały w oczekiwaniu na impuls nerwowy. Jeden mały ładunek elektryczny, biegnący od mózgu, do gotowych do działania ścięgien. Jedna mała chwila i będzie po wszystkim. Wydostanie się z tego piekielnego lasu i poszuka pomocy. Wróci do domu i usiądzie w ulubionym fotelu ze szklaneczką brandy w dłoni. Wystarczy jedna, maleńka chwila. Kilka sekund i po kłopocie.

Przyglądałem mu się jak zahipnotyzowany. Koniec końców w jakiś sposób stał się częścią mnie. Niechcianą i bolesną, ale częścią. W pewnym momencie odniosłem wyraziste wrażenie, że ten oto martwy przedmiot drwi sobie ze mnie szczerząc swój jedyny ząb w usatysfakcjonowanym uśmiechu triumfu. Wściekły na nieożywioną rzecz zacisnąłem dłonie na ostrych brzegach małego mordercy.


Dalej wszystko potoczyło się tak jak przewidywał. Z jednym małym wyjątkiem. Wcześniej otwarte do krzyku usta wydały z siebie zduszony jęk. Tak. Tak można określić dźwięk, który wydał z siebie wcześniej, bo w porównaniu z tym, który wydobył się z jego gardła po wyciągnięciu ostrza, tamten był westchnieniem. To nie był wrzask, to nie był ryk. To było coś na kształt trąby, która obróciła w zgliszcza mury Jerycha. Potężny. Ani ludzki, ani zwierzęcy. Obcy. Płuca rozrywał nadmiar powietrza weń nabranego. A jednocześnie szybkie wyrzucenie go z siebie spowodowało efekt hiperwentylacji, który przemknął niezauważony przez niego nawet na ułamek sekundy. Małe potworki wdarły się do jego ciała rozszarpując zębami ściany tętnic, naczyń krwionośnych od środka. Czuł jak wraz z krwią krąży mu w żyłach trucizna. Słodka i mocna jak czerwone wino. Świat wokół wibrował od przebrzmiewającego krzyku. Zwielokrotniony i zniekształcony przez echo wracał do niego po tysiąckroć. Czuł go każdym nerwem. Każdym zmysłem z osobna i wszystkimi naraz. Czerwień i czerń przed oczyma. Metaliczny posmak w ustach. Świeży zapach wychwytywany w rozedrgane nozdrza. Cichy pobrzęk kawałka metalu upadającego na miękką wyściółkę lasu. I ostatni. Uczucie eksplozji bólu ogarniające swoją falą cały organizm. I ta słodka niemoc. Poczucie odpływania. Ostateczny ratunek udręczonego ciała przed przerastającym go doznaniem.
Powoli zmysły się przytępiały. Nic nie było już tak wyraziste i wyolbrzymione. Odgłosy lasu działały na niego jak kołysanka. Leżał tak na miękkim podłożu z rękami rozrzuconymi na boki pod nienaturalnym kątem, sztywnymi nogami, ciężką głową i wirującym świtem wokół niego.
Przypływ nadchodził stopniowo. Najpierw to odrętwienie, potem ciężkość powiek, rozluźnienie mięśni. I las wypełnił miarowy, słabnący oddech śniącego człowieka.

Oceń tekst
  • Średnia ocen 4.2
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
Średnia ocena: 4.2 /5 wszystkich

Komentarze [2]

~Gość
2005-10-21 13:31

po co ty to piszesz skoro i tak nikt tego nie czyta twoje teksty sa beznadziejne nie maja zadnego sensu i nie maja ciekawej fabuły czyta je sie okropnie

~Goldie
2005-04-20 18:37

Zdziwiona jestem tym, że to Ty. Ale nie wiem, w którą stronę.

  • 1

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na słonia (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 100luna
Komso 31komso
Artemis 25artemis
Hush 10hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry