Każdy inny, wszyscy równi
Z zamiarem wyjazdu na 18. Przystanek Woodstock nosiłem się od czasu, gdy dowiedziałem się z mediów, że będzie na nim grał Sabaton. Do dnia wyjazdu był to główny powód, dla którego chciałem się tam znaleźć. Oczywiście chciałem także zobaczyć na własne oczy Kostrzyn, przeżyć kąpiel w błocie, doświadczyć mitycznej życzliwości każdej napotkanej osoby i obejrzeć kilka innych koncertów. Moje oczekiwania zostały jednak brutalnie zmiecione z chwilą wejścia do pociągu.
Ekipa, z którą miałem się tam wybrać, wykruszała się z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, aż w końcu liczyła zaledwie 2 osoby – ja i mój młodszy brat. PKP uruchomiły do Kostrzyna specjalne połączenia z kilku większych miast Polski i Berlina. Podróż z Krakowa trwała około 12 godzin. Do Katowic czułem się w tym pociągu jakoś obco. Nie znałem nikogo i mogłem tylko obserwować, jak pozostali pasażerowie tego wypełnionego po brzegi pociągu biegają w tę i z powrotem po całym składzie, wyrzucając co chwilę puste butelki przez otwierane siłą drzwi wagonów. W stolicy Górnego Śląska atmosfera zagęściła się jeszcze bardziej. Do pociągu weszło, a w zasadzie wdarło się, znacznie więcej woodstockowiczów. Wtedy przełamałem się i zagaiłem rozmowę z grupą siedzących w pobliżu hanysów, z którymi trzymałem się potem do końca festiwalu.
Z pociągu wysiadłem wczesnym rankiem, 2 dni przed oficjalnym rozpoczęciem imprezy. Pola namiotowe ulokowane były około 5 km od samej miejscowości, ale grzechem byłoby narzekać, ponieważ na trasie tej kursowały liczne autokary. Na początku przeraziła mnie nieco odległość, jaką musieliśmy przejść na piechotę, aby dotrzeć do miejsca, gdzie mogliśmy rozbić nasze namioty. Wspomniani już przez mnie kumple ze Śląska mieli jednak stałe miejsce, gdzieś między tzw. wzgórzem ASP a Dużą Sceną i tam się od razu udaliśmy. Po drodze mijaliśmy tysiące namiotów (2 dni przed rozpoczęciem!) i rozkładające się powoli stoiska handlowe oraz gastronomiczne. Nie wiedziałem wtedy, że nie było to nawet 50% stanu osobowego z dnia ostatniego.
Po dłuższym odpoczynku postanowiłem przeprowadzić wstępne rozpoznanie, czyli inaczej mówiąc wybrałem się na spacer po okolicy. Teren festiwalu zajmował kilka kilometrów kwadratowych. W jednym końcu ulokowana była Pokojowa Wioska Kriszny – stały element każdego Przystanku Woodstock. Kilka razy dziennie wyznawcy Hare Kriszna robili sobie przemarsz główną alejką pola namiotowego, połączony z tradycyjnymi tańcami i śpiewami. Co ciekawe do tańczących dołączali spontanicznie również i niewyznawcy, śpiewając wesoło razem z nimi mantrę, która wchodziła do głowy już po godzinie słuchania. Rytualne tańce odprawiały tylko kobiety. Mężczyźni rozdawali w tym czasie materiały promocyjne, podskakiwali dookoła kobiet lub ciągnęli wysoki wóz, w którym udzielano ślubów wyznawcom Kriszny. Każdy taki pochód przyciągał wielu gapiów, którzy z religią tą spotkać się mogą chyba tylko tutaj. Na terenie wioski rozstawiony był również wielki namiot z napisem „Food for peace”, w którym za 7 zł można było spróbować różnych potraw ze wspaniałej, hinduskiej, wegetariańskiej kuchni. Oprócz tego wyznawcy Kriszny mieli własną scenę, na której równolegle z Małą i Dużą Sceną odbywały się koncerty mniej znanych wykonawców. Tu zagrał choćby Bas Tajpan. Na dodatek, co wieczór odbywała się u nich kilkugodzinna Maha Mantra, czyli nauki dla mnichów oraz medytacja.
Tuż obok Pokojowej Wioski Kriszny znajdowała się strefa sanitarna, a wzdłuż głównej ulicy rozstawił się pasaż handlowy. Oprócz stoisk z koszulkami zespołów, akcesoriów dla „metali”, punktów do ładowania telefonów, były także kramy z hinduską garderobą i drobiazgami. Można było również podpisać różne petycje, np. o zezwolenie na picie alkoholi niskoprocentowych w miejscach publicznych lub wnioski „Amnesty International” o zaprzestanie konfliktów w różnych regionach świata. Dalej rozstawiona była Duża Scena, „grzybek” do kąpieli w błocie i dźwig do skoków na bunjee. Na lewo od sceny znajdował się punkt Allegro, gdzie bito przedziwne rEKOrdy (np. w ładowaniu telefonów poprzez pedałowanie na rowerku), wioska piwna, bankomat oraz polowy Lidl. Obowiązkowy był również punkt oddawania krwi (w tym roku zebrano ponoć około 750 litrów). Naprzeciw Dużej Sceny znajduje się wzgórze ASP. Akademia Sztuk Przepięknych miała w tym roku 2 namioty – pierwszy przeznaczony do spotkań, a drugi do warsztatów. To właśnie tu odbywały się Warsztaty Improwizacji Kabaretowej, śpiewanie z Piotrem Bukartykiem, który na zakończenie festiwalu wybiera kilkadziesiąt osób do wykonania z nim niepisanego hymnu Przystanku Woodstock i FRIKOLEKCJE gry na gitarze.
W pierwszym namiocie odbywały się natomiast spotkania z różnymi, ciekawymi osobistościami. W tym roku gośćmi festiwalu byli prezydenci Polski i Niemiec (Bronisław Komorowski i Joachim Gauck), bp. Tadeusz Pieronek, trener piłkarski Andrzej Strejlau, kpt. Wrona, Janina Parandowska, gen. Waldemar Skrzypczak. Tuż obok niej znajdowała się Mała Scena, zwana scena folkową. Prezentowały się na niej mniej znane zespoły, ale możecie mi wierzyć, że emocje pod nią były porównywalne. Drugi koniec terenu zamykała gastronomia z naprawdę dobrą kuchnią i popisową woodstockową kiełbasą.
Gdy poznałem już rozmieszczenie ważniejszych punktów, zrozumiałem, jak ogromnym organizacyjnym i logistycznym przedsięwzięciem jest ten festiwal. Zakładając, że przewinęło się tam około pół miliona ludzi (zaokrąglając w dół), to nie zanotowano tam zbyt wielu interwencji policji lub pogotowia. Oczywiście kilka razy dziennie pojawiał się na sygnale na quadach Patrol Medyczny (komórka Pokojowego Patrolu), ale najczęściej wzywany był do błahych przypadków, typu przewrócenia się w drodze do lub z wioski piwnej. Według moich skromnych obliczeń wynika, że każdy uczestnik odwiedził ją przynajmniej raz dziennie. Zakładając że każdy uczestnik wypił przynajmniej 2 piwa (bardzo delikatny rachunek) to wychodzi mi milion piw… dziennie. Ale to jest interes. Przez pierwsze dni, gdy właściwy Przystanek Woodstock jeszcze się nie zaczął, nie działo się nic szczególnego. Przybywało tylko namiotów i to w niesamowitym tempie. Gdy przyjechałem, nie mogłem ogarnąć wzrokiem końca pola namiotowego. Jedni włazili drugim na głowę. W dniu rozpoczęcia imprezy (nie wiem jak to możliwe!), było 3 razy gęściej.
Teraz muszę wytłumaczyć, że gdy pisałem, że nic specjalnego się nie działo, to miałem na myśli realia tego festiwalu. Tak naprawdę Woodstock się dział. A Woodstock to ludzie.
Ta rozwrzeszczana, nieustannie pijana dzicz, którą oglądałem spode łba w pociągu, te punki, metale, odszczepieńcy, byli teraz tu razem ze mną, a raczej ja z nimi. W ciągu tych dwóch dni nic się nie zmieniło. Te same, ale jednak nieco inne, bo bardziej zamroczone i brudne twarze. Picie piwa od 7 rano podczas mycia zębów, spanie gdzie się upadnie, szukanie cienia za innymi osobami. Tak się tam żyje. Zmieniło się również moje myślenie. Motto festiwalu „Każdy inny – wszyscy równi” dostrzec można tu było na każdym kroku. Wszyscy byli niesamowicie tolerancyjni, otwarci i pomocni. Mogłem podejść do każdego i zagadać, poprosić o łyk piwa, usiąść pod prywatą plandeką i wziąć udział w trwającej już dyskusji. Łatwo było mi wyciągać wnioski, wtedy w pociągu i osądzać tych ludzi. Łatwo mi było, aż do momentu, gdy stałem się taki jak oni – tolerancyjny, otwarty, pomocny, ale też rozwrzeszczany i dziki. Bardzo trudno jest opisać wszystkie osobliwości, tak normalne i powszechne w Kostrzynie. Tam naprawdę KAŻDY był inny, ale WSZYSCY byliśmy równi.
1 sierpnia o godz. 17 Jurek Owsiak ogłosił z Dużej Sceny godzinę W. I każdy zatrzymał się tam, gdzie akurat był. Ktoś odegrał ze sceny na gitarze elektrycznej „Mazurka Dąbrowskiego”, a obecne w tym miejscu ambulanse i wozy strażackie włączyły syreny. Przystanek Woodstock na chwilę zatrzymał się. Ludzie w samych gaciach i z otwartą puszką piwa, wyszli z namiotów, żeby oddać hołd Powstańcom, którzy byli w naszym wieku. Potem wszystko wróciło do normy – przerwane rozmowy, przerwane picie piwa… Wieczorem miał wystąpić znany kabaret; wtedy jeszcze nie doceniałem ilości osób i ich zainteresowania, które były przecież takie jak moje. Każdy miał indywidualny plan imprezy, dlatego na każdym wydarzeniu był jakiś odsetek obecnych. Nie dochodziło jeszcze wtedy do mnie to, że nawet najmniejszy odsetek woodstockowiczów to i tak kilka-, kilkanaście tysięcy osób. Wyszedłem na luzie – 15 minut przed rozpoczęciem kabaretu i… cofnąłem się w połowie drogi (oczywiście z powodu tłoku).
Pierwszy koncert odbył się nazajutrz około 15. Na powitanie rozciągnięto pod sceną słynną flagę Zimocha – tę samą, która towarzyszyła polskiej reprezentacji podczas Euro 2012. Wspaniały, patriotyczny gest na takiej, zgoła odmiennej ideologicznie imprezie. Do tego spotkania z przedstawicielami i osobami kojarzonymi z rządem, wojskowymi, dostojnikami kościelnymi. Wszystko to wyjątki potwierdzające regułę – niezwykłą, piękną normalność tego festiwalu. Bo czy nienormalne jest spotkanie 2 ludzi – punka ze skinem, katolika z wisznuitą, anarchisty z wojskowym?
Jeśli chodzi o muzykę, to każdy mógł znaleźć tu coś dla siebie. Artyści grali wszystko: od jazzu przez metal, drumm&bass, folk, muzykę alternatywną, trash po dubstep. A działo się to na 3 scenach w tym samym czasie, a musicie wiedzieć, że pogoda nas nie rozpieszczała. Co najmniej raz dziennie aura zmieniała się o 180 stopni. Do południa padało tak, że ścieżkami płynęła woda ze śmieciami, tworząc ohydne zlewiska w pobliżu kontenerów, a godzinę później słońce wypalało dziury w namiotach. Niektórzy korzystali z tych bajorek na ścieżkach i z lubością się w nich wylegiwali. Ale największą furorę deszcz robił w okolicach scen, gdzie pogo wzmagało się wówczas ze zdwojoną siłą, a baciarze bez koszulek robili to, co potrafili najlepiej, czyli machali batami.
Gdy poznałem już całą woodstockową mentalność, koncert Sabatonu nie wydawał mi się już tak ważny jak na początku, ale nie stracił do końca swojego uroku. To w końcu on był główną i ongiś najważniejszą pobudką pojawienia się tutaj. Pod Dużą Scenę udałem się tym razem z godzinnym wyprzedzeniem. Nie dotarłem pod nią od razu, bo koncerty trwały nieustannie, a ich atrakcyjność wzrastała, aż do gwiazdy wieczoru – Sabatonu właśnie. Tuż przed Szwedami grali The Darkness. Obiektywnie stwierdzam, że mieli najlepszy koncert (tuż po Sabatonie, oczywiście). Wokalista pisał na portalach społecznościowych, że nigdy nie rzucał się ze sceny na publiczność, a wtedy zdarzyło mu się to podwójnie. Widziałem to tylko na telebimie, bo moja taktyka dopchania się pod scenę zakładała wyczekanie na zakończenie wcześniejszego koncertu, ale naprawdę wyglądało to piorunująco. Gdy wreszcie Ciemność opuściła scenę, korzystając z łokci i butów ze stalowymi czubami dotarłem tam gdzie chciałem. Owsiak wychrypiał (od pierwszego dnia festiwalu nie miał głosu), że przygotował dla Sabatonu niespodziankę. W czasie ich sztandarowego utworu o polskich żołnierzach Pokojowy Patrol miał podać w tłum wspomnianą wcześniej flagę Zimocha. Szwedzi swój jedyny w tym roku i promujący nową płytę koncert w Polsce przygotowali z wielkim rozmachem. Na samą pirotechnikę wydali ponad 20 tysięcy euro, a warto przypomnieć, że Przystanek Woodstock jest festiwalem charytatywnym. Reasumując. Ich koncert był naprawdę wspaniały. Po każdym kawałku tłum skandował nazwę zespołu, wokalista utrzymywał świetny kontakt z publicznością i sam chyba nie mógł uwierzyć w to, co się działo (polecam obejrzeć krótki film na YT. Tam najlepiej widać ilu było ludzi, efekt z flagą i masakrę na i pod sceną.). Co jakiś czas mówił też po polsku „Jeszcze jedno piwo” i „Na zdrowie!”, a Polacy nie pozwolili mu nie dokończyć piwa. Z planowanej półtorej godziny występu Sabaton zagrał sporo ponad dwie. Z niewiadomych przyczyn flaga została rozwinięta 2 razy, a ja – będąc ciągle pod sceną – dusiłem się pod nią. Na koniec (jak po każdym koncercie, a było ich dokładnie 71) zaśpiewaliśmy „100 lat” i coś, po czym łzy same pociekły mi po twarzy. Spontanicznie zaintonowaliśmy polski hymn.
Nie bez powodu Jurek Owsiak nazywa Przystanek Woodstock Najpiękniejszym Festiwalem Świata. To, co widziałem, naprawdę zasługuje na takie miano. Niesamowici ludzie i atmosfera przesiąkają każdego od początku. Amplituda wiekowa wyniosła na moje oko jakieś 60 lat. Do Kostrzyna warto przyjechać choćby dla tych ludzi. Koncerty, to sprawa drugorzędna. Wszyscy są niesamowicie. Niby tacy sami, a inni. Każdy inni – wszyscy równi.
Grafika:
Komentarze [6]
2014-05-28 17:48
Typowy komunistyczny belkot cenzorzy usoncie to
Ps byle glupi
2014-05-16 20:37
J... ten pseudo woodstock
2014-02-08 00:56
skalski ty... *
2013-02-17 22:37
Ten artykuł przeczytałam już dawno w jakiejś ‘niezależnej’ tarnobrzeskiej gazecie ! Dobrze Ci się powodzi :P Piękny Woodstock.
2012-11-13 17:12
Słabo jak na tak “mądrego” gościa. Krytykować czyjeś to umiesz. ;)
2012-09-05 17:31
Do dzisiaj strasznie żałuję, że nigdy nie byłem na Woodstocku, ale cóż, może jeszcze kiedyś, jak córcia podrośnie.
Przystanek Woodstock to impreza-ikona, propagująca w zamierzeniu szczytne idee które de facto leżą u podstaw funkcjonowania nowoczesnych społeczeństw.
A co do ohydnych zjawisk, jakie opisałeś; cóż, to jest wkalkulowane w każdą większą imprezę. Ludzie wybierają się na festiwal głównie po to, żeby się bawić, a że dla niektórych zabawą jest chlanie do nieprzytomności, a potem strzelanie pawiem w siną dal, to nie Twoja ani organizatorów wina.
- 1