Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Kochając, umiera się łatwiej – cz.1   

Dodano 2014-03-09, w dziale opowiadania - archiwum

Dzień był wyjątkowo piękny. Śnieżnobiałe chmury płynęły po czerwieniącym się, popołudniowym niebie, a wokół unosił się zapach kawy i jabłecznika. Siedząc z zamkniętymi oczami, wsłuchiwałem się w muzykę otoczenia; słyszałem młodych oficerów, którzy śpiewali przy sąsiednim stoliku:

Dziś do ciebie przyjść nie mogę,
Idę zaraz w nocy mrok.
Nie wyglądaj za mną oknem,
W mgle utonie próżno wzrok.

Był wrzesień 1945 roku. W powietrzu gęstniała radość. Wszechobecna euforia dopadała każdego. Wszyscy byli szczęśliwi. Wszyscy usiłowali zapomnieć – choćby na chwilę – o poległych braciach i siostrach, a matki nie płakały już nad fotografiami swoich synów. Wojna odchodziła w niepamięć. Miniona noc, która powiodła za sobą najmężniejszych, też odchodziła w niepamięć. Życie znów nabierało tempa.

Otworzyłem oczy. Szyba, o którą opierałem głowę, była ogromna. W kawiarni panował ziąb. Pozłacane lampy, sprowadzane z Indii, świeciły teraz bladożółtym światłem i nadawały pomieszczeniu wyjątkowy klimat. Przy stolikach, których było raptem kilka, siedzieli rozbawieni mężczyźni w średnim wieku – oficerowie; wokół nich krążył wysoki, chuderlawy kelner imieniem Mirko. Dookoła, na bordowych ścianach, dumnie prezentowały się impresjonistyczne pejzaże w stylu Turnera, a tuż pod nimi, w specjalnej ramie, wisiały fotografie poległych lotników. Za barem stał Havel, ojciec trzech braci Havelów, którzy zginęli w Bitwie o Anglię, a na jego twarzy malowała się teraz radość. Wyglądając przez szybę, widziałem rozciągającą się wzdłuż ulicę, a wokół niej wijący się szereg majestatycznych kamienic. Nikt nie rzucał już granatów, nie jeździły żadne czołgi. Po czerwonej kostce raz na jakiś czas przetaczały się lśniące kabriolety albo rowerzyści w kapeluszach. W dali, po wąskich chodnikach, spacerowali żołnierze w wysłużonych mundurach i co krok oglądali się za pięknymi dziewczętami, a te, nie mając nic przeciwko zalotnym spojrzeniom, posyłały im namiętne całusy. Ptaki osiadały na balustradach, jakaś para obściskiwała się na drewnianej ławeczce, a tuż obok kwiaciarni rozdawano gazety z nagłówkiem „Kapitulacja Rzeszy!”. Całość składała się na obraz, którego nie powstydziłby się żaden malarz. Sam Bóg napawał się tą chwilą.

Wszystko wracało do normy. Gruzy i odłamki bomb, które nie tak dawno zaścielały wszystkie drogi, teraz zostały uprzątnięte. Żołnierze, najczęściej młodzi chłopcy, wracali z najdalszych zakątków świata. Wracali do swoich rodzin, do ukochanych kobiet i matek. Podczas obiadów nie mówiono już o wojnie. Nie rozmawiano o przeszłości. To nie byli ci sami synowie, mężowie i ojcowie, których żegnano. Niezależnie od tego, czy mieli pięćdziesiąt lat, czy dwadzieścia – dojrzewali. I pamiętali... Jarzmo przeszłości już nigdy ich nie opuściło.

***

Podczas ofensywy w 1943, kiedy stopniowo przesuwaliśmy granicę, nikt z nas nie spodziewał się tak sprawnego kontruderzenia. Zaskoczyli nas w nocy. Zewsząd spadały pociski z ogromnego moździerza, a my nie zdążyliśmy nawet podciągnąć spodni. Biegłem wtedy tuż za moim jedynym przyjacielem, Salem, gdy pod jego nogami wybuchła mina. Rozerwało go na strzępy. Mi też się oberwało. Ta z pozoru niewielka potyczka przeraziła się z czasem w krwawą batalię. Po całej nocy zmagań, kiedy zorganizowaliśmy już prowizoryczną obronę, nasi dowódcy postanowili wycofać rannych do miasta oddalonego o jakieś sto kilometrów. Mnie, jako najciężej rannego i półprzytomnego, wysłali do malowniczej kliniki na przedmieściach. Przewieźli mnie starym ambulansem. W drodze sanitariusze ciągle powtarzali, że z moimi nogami to „jakaś ciężka sprawa”, że dla mnie wojna już się skończyła. Cieszyłem się ostatkiem sił. Poznałem już bezsens wojny i zdałem sobie sprawę, że obrazy z dzieciństwa były tylko fantazją. Będąc małym chłopcem, zawsze marzyłem o tym, by stać się takim bohaterem, jakim był mój ojciec, a wcześniej dziadek. Nie miałem pojęcia, czym tak naprawdę jest wojna. Powtarzano mi: wojna to honor każdego mężczyzny, wojna to służba ojczyźnie, wojna to zaszczyt. Ale ja już wiedziałem: wojna to zło.

Z pierwszych dni, kiedy przywieziono mnie do kliniki, nie pamiętałem zbyt wiele. Byłem zbyt wyczerpany, żeby stale utrzymywać kontakt z otoczeniem. Jedynie migawki świadomości ukształtowały obraz miejsca, w którym się znalazłem. Przed oczami widniały białe rękawiczki, brązowe włosy, słońce, a później księżyc. Słyszałem różne głosy.

– Jego stan jest ciężki... Musimy amputować... Nie... nie... Nie musimy niczego obcinać... Wyliże się...
– Mam na imię Natalia... Zaraz zmienię panu pościel... Jaki mamy piękny dzień... Już niedługo się pan obudzi... Biedaczysko... Proszę się o nic nie martwić...
– I o co tyle strachu... Wszystko poszło jak po maśle... Ta operacja to dzieło mojego życia... Za rok znowu stanie na nogi...

Kiedy otworzyłem oczy i byłem już w pełni świadom swojego ciała, ujrzałem małą, przytulną salę, w której stały trzy puste łóżka i ogromna paprotka. Moją nogę opatulał twardy gips, a przez zaciągnięte zasłony przeciskały się poranne promienie słońca. Było ciepło. Drzwi do sali były na wpół otwarte i widziałem, jak po korytarzu przechadzają się pacjenci, jedni o kulach, inni z kroplówką albo cewnikiem. Wokół pachniało lawendą.

Spróbowałem podnieść głowę, ale nie mogłem. Jakaś niewidzialna siła przykuła mnie do łóżka. Spróbowałem więc ponownie – wciąż bez skutku. Nie mogąc się poruszyć, zacząłem dokładniej rozglądać się po pomieszczeniu. Było nieduże. Ściany pokrywała blado pomarańczowa farba, a łóżka i małe szafki biała. Patrzyłem właśnie na sufit, z którego zwisał stalowy żyrandol, kiedy przez lekko uchylone okno usłyszałem słowa: „Markus, przestań. Nie jesteśmy z Gestapo”, po czym rozległ się opętańczy wrzask, a później coś jakby bełkot szaleńca: „Strzelajcie... To Niemcy... Mamo... Tato... Strzelajcie...”. Domyśliłem się wtedy, że jestem wśród swoich; nic nowego – ot, kolejny wariat, który stracił rozum. Wiodłem wzrokiem dalej. Zauważyłem, że obok każdego łóżka znajdował się czerwony przycisk, służący zapewne do wezwania pomocy. Uniosłem więc rękę i nacisnąłem. Nie minęła nawet minuta, a w progu zjawiła się brązowowłosa dziewczyna w bieli.

– No, nareszcie – powiedziała. – Ile można czekać? – Zaśmiała się i podeszła do okna, by rozsunąć zasłony. Słońce, które przelało się teraz do ciemnego pomieszczenia, oświetliło jej twarz, a przed moimi oczami, wynurzywszy się z morza ciemności, stała Afrodyta (przynajmniej tak mi się wydawało). Po chwili, kiedy świat się dla mnie zatrzymał, zdałem sobie sprawę, że nigdy w życiu nie spotkałem równie urzekającej kobiety. Jej zarumienione policzki zdobiło kilka piegów. Zmysłowe wargi pokryte były czerwienią, a kasztanowe włosy miała spięte do tyłu. Z trudem wykrztusiłem jakiekolwiek słowa.

- Gdzie ja... Gdzie jestem?
– W domu – odpowiedziała, a ja zastanawiałem się, od kiedy Niebo jest moim domem. – Proszę się o nic nie martwić. Przyniosę panu wody.

Kiedy wychodziła z sali, zerknąłem na jej nogi. W moim sercu, które nagle przestało bić, zapanowała pustka. Trwało to tylko chwilę, bo za moment moje żebra omal nie pękły, gdy pojawiła się ponownie w drzwiach ze szklanką wody w ręce. Była piękna. Miała na sobie biały fartuch i szpitalne sandały. Wyobrażałem sobie jak uroczo wyglądałaby w letniej sukience i butach na obcasie. Nie byłem jednak pewien, czy aby na pewno mamy lato.

– Proszę. – Podała mi szklankę wody. – Próbował pan może wstawać?
– Tak – odparłem.

Nachyliła się nad moją nogą, żeby sprawdzić ułożenie gipsu, a ja przyglądałem się krzyżykowi zwisającemu na końcu łańcuszka tuż ponad linią piersi. Zdążyłem też przyjrzeć się jej zielonym oczom, które przepełniała miłość. Byłem ciekaw, czy te oczy należą już do jakiegoś mężczyzny.

– Pani ma takie piękne oczy – powiedziałem i przebiegłem wzrokiem aż do jej stóp, a później znów spojrzałem prosto w jej oczy, po czym dodałem: – W sumie to wszystko ma pani piękne.
– Natalia.
– Słucham? – zdziwiłem się, a na jej twarzy znów pojawił się uśmiech.
– Mam na imię Natalia.

„Niesamowite. Nawet imię ma piękne” – pomyślałem.

***

Mijały kolejne tygodnie. Moja noga cudem uniknęła amputacja, a to wszystko za sprawą doktora Weisenhauera. To właśnie jego spokój i doświadczenie uratowały mi życie. Doktor miał długa, siwą brodę, jeszcze dłuższe włosy i spiczasty nos, na którym nosił okrągłe okulary i był chyba najstarszym lekarzem, jakiego w życiu widziałem. Co prawda wyglądał dziwnie, ale tylko on dawał mi nadzieję na to, że znów stanę na nogi. Mówił, że wszystko ma swoją wartość i nigdy nie można się poddawać, dlatego też ceniłem go jak przyjaciela. Wiedziałem, że rehabilitacja, która mnie czeka, nie będzie łatwa, a o chodzeniu mogę jedynie pomarzyć, lecz jakie to miało teraz znaczenie? Wszystko było lepsze niż wojna. Wszystko było lepsze niż bezsensowna walka o kolejny skrawek ziemi. I kiedy już tak powoli zapominałem o tragedii, której nie tak dawno sam pisałem kolejne akty, właśnie wtedy, będąc poza zasięgiem wrogich pocisków, powróciły upiory wojny. Powracały potem co noc. Na przemian z oddechem śmierci na plecach, czułem ulotny zapach różanych perfum. Budziłem się z koszmaru, a wtedy myślałem już tylko o Natalii.

Gdy odwiedzała mnie codziennie, żeby sprawdzić mój stan, czułem się zdrowy jak nigdy dotąd. Za wszelką cenę chciałem się do niej zbliżyć, dlatego też starałem się o jej względy jak małe dziecko. I opłaciło się. Z czasem zostawała znacznie dłużej niż na pięć minut rutynowego obchodu. Siadała wtedy na skraju łóżka, odgarniając włosy i rozmawiała ze mną, wybuchając co chwila radosnym śmiechem. Rozmawialiśmy o wszystkim. Opowiadałem jej o pracowni, w której czekał mój niedokończony obraz i o moim siwym, zwariowanym przyjacielu – Pablu Picasso; o tym, jak bardzo tęskniłem za zapachem farby i dotykiem płótna.

– To niedorzeczne – dziwiła się Natalia. – Co malarz robi na wojnie? To nie jest wojna dla malarzy.

Ona natomiast opowiadała o swoim chorym bracie, Markusie, który cierpiał na zespół stresu pourazowego, i dla którego zatrudniła się w klinice. Mówiła, że jako jedyny przeżył egzekucję swojego oddziału, bo schował się w gnojówce. Leżał teraz na oddziale psychiatrycznym kilka korytarzy dalej. Poza tym Natalia zdradziła mi, że gdyby nie wojna, zostałaby pewnie aktorką.

– Jak tylko wyzdrowiejesz, pójdziemy na Czechowa – powtarzała codziennie. – Uwielbiam Czechowa, a ty?

W takich chwilach wiedziałem, że odnalazłem to, czego wcześniej pozbawiła mnie wojna. Wiedziałem, że odnaleźliśmy to wspólnie. Nie przeszkadzało nam, że nasza znajomość trwała zaledwie kilka tygodni. Nie obawialiśmy się o przyszłość naszej więzi. Po prostu rozumieliśmy wartość naszego – jakże ulotnego – daru i czerpaliśmy z niego pełnymi garściami. Później, gdy nadeszła jesień, spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę. Znaliśmy się, jak gdyby od zawsze i wiedzieliśmy o sobie wszystko. Ulotna więź powoli przeradzała się w coś większego. Zdałem sobie sprawę, jakim głupcem byłem, myśląc wcześniej o ulotności. Dopiero wtedy zrozumiałem, że kiedy wszystko traci sens, kiedy nie ma żadnych powodów ani przyczyn... Zrozumiałem, że to właśnie jest miłość.

Pod koniec jesieni Natalia spędzała w mojej sali długie godziny, a kiedy wracała do swoich obowiązków, ja wciąż nie przestawałem o niej myśleć. Wiedziałem, że musi opiekować się swoim bratem, ale wiedziałem również, że coraz częściej go zaniedbuje. Byłem zły na siebie, że jestem takim kaleką. Leżąc samotnie, zastanawiałem się nad tym, jak wyglądałoby nasze życie w innych okolicznościach; jak mogłaby wyglądać nasza przyszłość. Wyobrażałem sobie drewnianą chatkę pośród jezior, a w niej dwoje ludzi leżących na sosnowych panelach i ogrzewających się przy palenisku. Z wiekiem ich włosy siwiały, ale oni nigdy nie przestawali się kochać. Byli szczęśliwi... Lecz kiedy tak myślałem, opracowując najdoskonalszy plan, przypominałem sobie o teraźniejszości i o wojnie, która zbliżała się do nas wielkimi krokami. Nie miałem nawet pojęcia, co się wkrótce wydarzy.

CDN.

Oceń tekst
Średnia ocena: 5 /38 wszystkich

Komentarze [0]

Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na słonia (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 100luna
Komso 31komso
Artemis 24artemis
Hush 10hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry