Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Kochając, umiera się łatwiej – cz. 2   

Dodano 2014-03-17, w dziale opowiadania - archiwum

Gnieździliśmy się w bunkrze jak karaluchy, odwlekając jedynie swoją śmierć. Od dwóch dni nie otrzymywaliśmy żadnych rozkazów; nasze radio wciąż milczało. Zapasów wody i puszek z żarciem starczyłoby nam na góra tydzień. Zdrowego rozsądku nie mieliśmy już wcale. Wstając dzisiejszego ranka, wiedzieliśmy, że możemy tylko czekać – nic więcej. Mogliśmy liczyć wyłącznie na śmierć, która przyjdzie z czekania.

Cały czas słyszeliśmy jękliwy zgrzyt śmierci, który dobiegał z drugiego krańca polany. Walki wciąż trwały, a my chowaliśmy się w betonowej twierdzy i nasłuchiwaliśmy. Nasze życie zamknięto teraz w czterech ścianach, których grubość nie pozwalała nam spokojnie spać. Nie spaliśmy. Czuwaliśmy zamknięci w podziemnym pomieszczeniu, wiedząc, że to i tak bez sensu, że wkrótce i tak nadejdzie koniec. Wszyscy, co do jednego, byliśmy splamieni śmiercią, a na rękach dawno już zastygła nam krew. Dla nas nie było odwrotu. Wiedzieliśmy, że wkrótce przyjdą i po nas, ale cóż – nie mogliśmy nic zrobić bez wyraźnego rozkazu. Więc czekaliśmy. Czekaliśmy, tonąc we mgle własnej bezsilności.

Materace, na których siedzieliśmy, były w większości twarde, a pomieszczenie ciemne i zadymione. W nikłym powietrzu gęstniała woń naszego potu, przemieszana ze strachem, który nigdy nie odpuszczał. Pierwszy od wejścia, zaraz przy mnie, z kudłatymi włosami i centymetrowym zarostem, leżał mój jedyny przyjaciel – Sal. Świetny był z niego chłopak. Poznaliśmy się jeszcze na długo przed '39, w kawiarni, do której przychodził z dziewczyną. Później, gdy wybuchła wojna, przydzielono nas do jednej kompanii. Byliśmy niczym bracia. Pewnego razu, kiedy podobnie jak teraz siedzieliśmy w milczeniu, Sal powiedział do mnie szeptem:

– Wiesz czego obawiam się najbardziej? Tego, że nie będę mógł pożegnać się z ukochaną. – Po czym dodał: – Gdyby mi się coś stało, przekazałbyś to Isabell? – Wyciągnął z plecaka list i mi go wręczył. – Proszę cię, zrób to dla mnie.
– Okej – odparłem.

Dalej, przy metalowej szafce na broń (której w sumie nie mieliśmy), wylegiwał się Juan. Juan z Nazaretu – jak mawiali niektórzy. Z jego szyi zwisał ogromny katolicki krzyż, a na hełmie widniał przyklejony przezroczystą taśmą obraz „Jezusa w Ogrójcu”. W dywizji krążyły plotki, że Juanowi do reszty odbiło. Nie mieliśmy o tym pojęcia aż do wczoraj, kiedy, paląc papierosa i czytając Biblię, przemówił tym swoim dziewiczym głosikiem:

– Chłopaki, chyba już wszystko wiem. Jesteśmy tymi, no, apostołami. Zstąpiliśmy z Nieba, kiedy Bóg przewidział wojnę. – Później przeczytał kolejną stronę i dodał: – Ożeż ty w mordę i na dodatek musimy wszyscy zginąć.

Odbiło mu, a głupi przypadek chciał, że było nas dwunastu... Prawdę mówiąc, to nie tylko jemu. Dalej, obok naszego zbawiciela, leżał niski i chudy jak patyk Mao. Kolejny wariat. Poprzez monologi, które wygłaszał nam co wieczór, domagał się wskrzeszenia „Towarzysza Lenina” i zjednoczenia Europy pod jego dowództwem (przynajmniej tyle zrozumiałem). Słowa Mao doprowadzały nas, wielkich liberałów, do furii. On sam stał się z czasem obiektem drwin, a żarty o jego matce krążyły już w całym pułku. Tak czy inaczej, nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy mówił na poważnie, czy tylko się zgrywał. Mao zginął jako pierwszy.

Jeszcze dalej, bazgrząc coś w notesie, siedział młody blondyn, na którego wołaliśmy Newton. Newton był typem samotnika. Jedni mówili, że przed wojną studiował fizykę na jakimś uniwersytecie, a kiedy ogłoszono pobór, zrezygnował z uczelni i zaciągnął się do wojska. Drudzy mówili natomiast, że jest głupi jak but. Sam Newton nigdy nic nie mówił; siedział tylko i pisał w tym swoim zeszyciku, drapiąc się co chwila ołówkiem po szyi. Dziwny był z niego człowiek. Podobnie zresztą jak Budda, który leżał, kryjąc twarz pod hełmem, obok Newtona. Mówiliśmy na niego Budda, bo uważał się za wielkiego pacyfistę, a swój pobyt na wojnie za nieporozumienie. Prawdę mówiąc, nie mieliśmy pojęcia, kim tak naprawdę był Budda, ale ksywa nadana przez majora to w wojsku istna świętość – więc tak już zostało. Sam fakt „tragicznej pomyłki” byłby zabawny, gdyby nie jego szlochy. Budda co noc beczał jak małe dziecko.

– Budda, co ty odwalasz? – pytał Sal.
– Chcę do domu... do domu... – odpowiadał.

Poza tym byli tu jeszcze: Bojan, Marco Polo, Brutus, Ray, Włoch i Bruno. Czwórka z nich leżała – jako że brakowało łóżek – na podłodze, a pozostali, czyli Włoch i Bruno, pełnili wartę. Cała ta zgraja została dołączona do naszej „specjalnej” drużyny kilka dni wcześniej, kiedy to okazało się nagle, że potrzebujemy większej ilości idiotów niż to pierwotnie przewidywano. A z ręką na sercu mogę powiedzieć, że idiotów to nam akurat nie brakowało. Tak czy inaczej, ci na górze wiedzieli lepiej, a to oni przecież decydują o naszym nędznym życiu.

Nagle, wśród dźwięków nuconej przez Raya ballady, usłyszeliśmy szmer radiostacji:
– … Tu Jarmark Zero Jeden, tu Jarmark Zero Jeden... Zgłoście się.
Mao zerwał się z materaca i podbiegł do odbiornika, a następnie założył słuchawki i powiedział do mikrofonu:
– Tu Sokole Gniazdo, zgłaszamy się.
Radio zatrzeszczało ponownie.
– Rozkaz jest następujący: „Musicie czekać. Pod żadnym pozorem nie opuszczajcie bunkra”.

Sal popatrzył na mnie, a ja na niego. To był ułamek sekundy; żarzący się nie tak dawno płomień nadziei nagle zgasł. W oczach Sala malowało się teraz zagubienie i niedowierzanie, takie samo, jakie po chwili zobaczyłem u pozostałych. Wszyscy zaczęli się płochliwie rozglądać. W ich głowach mieściło się tylko jedno pytanie: co to znaczy „czekać”? Przecież dość już się naczekaliśmy. Nie ma mowy, żebyśmy wytrzymali dłużej. Równie dobrze mogliśmy od razu zacząć kopać wielki dół, który pomieściłby dwanaście zrozpaczonych ciał. A to byłaby dezercja.

Po kilku głębokich wdechach pierwszy odezwał się Juan:

– Nie, nie możemy czekać. Musimy iść. – Wstał i zaczął pakować swoje rzeczy do plecaka, wrzucając tam po kolei: Biblię, krzyżyk, manierkę, dwie puszki z żarciem i paczkę papierosów. Następnie poprawił hełm, stanął nieco koślawo między łóżkami i powiedział: – No, na co czekacie?

Sal popatrzył na Juana z politowaniem. Nie zdążył nawet nic powiedzieć, bo z materaca zerwał się nagle Budda i on również zaczął się pakować. Po kilku sprawnych ruchach stał tuż obok Juana, wycierając załzawione oczy i patrząc błagalnie po kompanach. Chwilę później na środku pomieszczenia stało już ośmiu gotowych do wymarszu żołnierzy, którzy spoglądali teraz na mnie i na Sala.

– Wolicie zginąć czy iść z... – próbował zapytać Brutus, ale przerwał mu odgłos zbiegającego z warty Włocha, który cały roztrzęsiony wbiegł do pokoju, chwilę posapał, po czym wykrztusił z siebie:
– Czołgi, moździerze, artyleria... Idą w naszą stronę...
W pomieszczeniu zapanowało krótkie milczenie.
– To dlatego... – dodał po chwili Ray. – Pewnie już o nas wiedzą.
Brutus, który stał jak sparaliżowany, niespodziewanie obrócił się w moją stronę.
– Obudź się – powiedział, patrząc na mnie. – Obudź się, Ulyssesie. – Podszedł do mnie i zaczął mną szarpać, a ja nie wiedziałem, o co mu chodzi. Pomyślałem, że jemu też odbiło.

Nagle, w ułamku sekundy, usłyszeliśmy cichy świst, który przerodził się w głośne uderzenie spadającego pocisku. Po ścianach bunkra posypał się piasek. Szafki zadygotały. Wiszące na kablach żarówki przestały świecić. Poczułem jak przeszywa mnie dziwne uczucie, które – o dziwo – nie było mi obce. Wtedy zdałem sobie sprawę, że cała ta scena jest tylko kolejnym widmem, kolejnym koszmarem, będącym senną wizją moich niejasnych wspomnień. Wszystko to działo się tak szybko. Nie zauważyłem nawet, kiedy znaleźliśmy się na schodach, a chwilę później stąpaliśmy już po wypalonej ogniem trawie. Wokół nas panował mrok. Biegliśmy bez opamiętania, gubiąc po drodze sens, a przy okazji parę innych przedmiotów: manierki, kabury, hełmy. Pociski moździerza, które pojawiały się znikąd, spadały coraz to bliżej, ale my – wiedziałem to – uciekaliśmy przed czymś zupełnie innym. Uciekaliśmy przed czymś o wiele straszniejszym. Byliśmy ogarnięci jakimś niepojętym szałem, jakąś niezrozumiałą furią. Biegliśmy, kierując się w stronę lasu, wprost na miny, które sami nie tak dawno zakopywaliśmy. Bum! – i już nie było z nami Mao. Bum! – nie było też Juana. Nastąpiła cisza, a po chwili kolejne Bum! Biegłem właśnie za Salem, kiedy ten nadepnął na minę, a odłamek lecący z zawrotną prędkością trafił w moje udo. Upadłem, a obok mnie leżał już martwy kumpel. Patrzył tymi swoim bystrymi oczami prosto we mnie, jakby o coś jeszcze błagając. Wiedziałem o co mu chodzi. Sięgnąłem ostatkiem sił do kieszeni, żeby się upewnić, a po chwili trzymałem w dłoniach lekko zakrwawioną kopertę. „Tak, Sal. Zrobię to dla ciebie” – powiedziałem szeptem. Widziałem, jak głowa Sala obsuwa się na ziemię, a tuż za nim, na horyzoncie, wschodziło właśnie słońce.

Potem umarłem.

***

– Obudź się – powtarzał jakiś nieznajomy głos. – To tylko sen. – Kto... – zapytałem jeszcze półżywy. – To ja, Markus. – Jaki znowu Markus? – Natalia nic ci nie mówiła? Nie wspomniała o ukochanym bracie?

Na słowo „Natalia” nagle oprzytomniałem. Przy łóżku, ubrany w szpitalny szlafrok, stał dwudziestoletni chłopak o pulchnej twarzy Amora. Miał ciemne, poczochrane włosy i lekki zarost, a jego szyję przecinała paskudna blizna. „Faktycznie, to może być Markus” – pomyślałem. Natalia dużo o nim opowiadała; mówiła, że jej brat cierpi na schizofrenię, spowodowaną przeżyciami z frontu, i że teraz musi przebywać w odosobnieniu. Wiedziałem, jak bardzo go kocha, bo to właśnie dla niego zatrudniła się w klinice. Poza tym często słuchałem o wspaniałym rodzeństwie, które wychowywało się w szczęśliwej rodzince, pełnej zaufania i radości. Dopiero później, gdy nadeszła wojna, sympatyczny i wesoły braciszek stał się kimś obcym. Pewnej nocy, zabrawszy ze sobą jedynie mały plecak, uciekł z domu i – wbrew zakazom ojca – zaciągnął się do wojska. Po dwóch latach poszukiwań do rodzinnego domu dotarła wojskowa depesza, mówiąca, że Markus, odznaczony Krzyżem Odwagi, trafił do kliniki dla obłąkanych. Wtedy właśnie młoda pielęgniarka, Natalia, bez wahania opuściła dom, żeby być przy ukochanym bracie. A ten właśnie brat, Markus, teraz, po tym jak dzisiejszego ranka pobił dwóch lekarzy, stał przede mną i wpatrywał się w moją nogę.

– Też to masz? – spytał po chwili ciszy.
– Co? Biegunkę?
– Nie. Chodzi mi o koszmary.
– Mam – powiedziałem.

Markus spojrzał na mnie jak na najlepszego przyjaciela. Później, gdy coś sobie przypomniał, jego wyraz twarzy zupełnie się odmienił.

– Jeżeli skrzywdzisz moją siostrę, wiedz, że cię zabiję.
– Nie śmiałbym nawet – wyznałem zupełnie szczerze.
– To dobrze. Nie chcę nikogo zabijać.
– Ja też nie – odparłem i spojrzałem na zegar. Była druga w nocy.
– Więc czemu to robiłeś? – spytał.
– Kazano mi.
– Widzisz, kazano ci. A gdzie w tym wszystkim był sens?
– Nie było go – odpowiedziałem. – Teraz wiem, że go nie było.

Obrócił się na pięcie. W milczeniu, ze spuszczoną głową, podszedł do drzwi, które prowadziły na korytarz, położył rękę na klamce i, nie odwracając głowy, powiedział:

– Jak to nie było? Wszystko ma swój sens. – Zaśmiał się lekko. – Zawsze są jakieś powody, żeby kogoś zabić.
– Albo, żeby kogoś kochać – dodałem, modląc się o życie.

Wyszedł bez słowa.

CDN.

Oceń tekst
  • Średnia ocen 4.8
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
Średnia ocena: 4.8 /28 wszystkich

Komentarze [1]

~bywa
2014-03-17 17:32

Zawsze są jakieś powody, żeby kogoś zabić.
– Albo, żeby kogoś kochać
Często jednak tych powodów nie ma, a i tak się kocha.
6

  • 1

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na słonia (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 98luna
Komso 31komso
Artemis 24artemis
Hush 10hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry