Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Kochając, umiera się łatwiej - cz. 3   

Dodano 2014-04-06, w dziale opowiadania - archiwum

W kawiarni robiło się już prawie pusto. Oficerowie, którzy hucznie opijali koniec wojny, wstali i zarzucili swoje cienkie płaszcze, a następnie podnieśli wojskowe torby stojące obok krzeseł i z pełną powagą zasalutowali Havelowi, właścicielowi kawiarni. Widocznie podpici, a mimo to wciąż pełni powagi i dostojeństwa, ruszyli w kierunku drzwi. Szli, postukując twardymi podeszwami. Na ich wysłużonych mundurach widniały teraz połyskujące medale.

– A wy, młodzieńcze, nie wracacie do domu? – zapytał mnie najstarszy oficer, trzymając rękę na klamce. – Najwyższa pora o tym zapomnieć. – Wskazał zdjęcia poległych lotników wiszące na ścianie.
– Czekam na kogoś – odparłem.

Widziałem, jak wsiadają do samochodu, a po chwili, jak odjeżdżają. Wokół nich, na ulicy, nie było nikogo. Słońce już prawie zaszło. Latarnie rozpalały się właśnie bladym płomieniem, oświetlając stare kamienice i czerwoną kostkę brukową. Starszy mężczyzna, który rozdawał wcześniej gazety, dawno sobie poszedł, a zapach kawy i jabłecznika wyparował. Robiło się późno.

„Może w ogóle nie przyjdzie? – pomyślałem. – Nie, to nie możliwe. Przyjdzie na pewno”. Nagle zauważyłem, że wzdłuż zapalonych po przeciwnej stronie ulicy latarni idzie młoda blondynka w ciemnym futrze i jeszcze ciemniejszym kapeluszu. Stanąwszy przy krawężniku, rozglądnęła się na boki, a następnie ruszyła po brukowanej kostce na drugą stronę. Zwinnymi ruchami wdrapała się po schodkach, dzielących chodnik od kawiarni, po czym weszła do środka. W jednym momencie do młodej damy podbiegł Mirko, tutejszy prawie-kelner i gestem ręki poprosił o płaszcz i kapelusz. Później, stojąc w czarnych lakierkach pomiędzy stolikami, urocza blondynka spojrzała w moim kierunku, a wtedy byłem już pewien – to Isabell.

– Przepraszam, to pan jest przyjacielem Sala? – zapytała, podchodząc do mojego stolika.
– Tak – odparłem, po czym wstałem i odsunąłem jej krzesło. Usiadła.

Nastąpiła chwila ciszy.

– A więc dlaczego chciał się pan ze mną spotkać?
– Panna Isabell, prawda?
– Pani Isabell Bordon.
- "Bordon"?
– Jest pani żoną Sala Bordona?
– Teraz już wdową – odparła cynicznie, a ja ugryzłem się w język.
– Przepraszam, proszę przyjąć moje kondolencje. Chciałem się z panią spotkać, bo mam dla pani list. Od Sala. List pożegnalny. – Wyciągnąłem z kieszeni list i podałem go Isabell. Natychmiast go otworzyła. Minęło niespełna dziesięć sekund, a po jej policzkach popłynęły łzy. Zrozpaczonym gestem położyła list na stoliku, po czym zaczęła szlochać. Przeczytałem jedynie fragment:

...nie dane było nam wspólnie się zestarzeć. Przepraszam.

***

Pewnego ranka do mojego pokoju wpadła Natalia.

– Mamy taki piękny dzień – powiedziała. – Może pójdziemy na spacer? Co ty na to? – Nie czekając na moją odpowiedź, przyprowadziła z korytarza wózek inwalidzki.
– Czy to znaczy, że umieram? – zapytałem.
– Nie, dlaczego?
– Wolałem się upewnić.

Natalia uśmiechnęła się i postawiła wózek tuż przy moim łóżku, a następnie, wychylając się przez próg, zawołała Gertrudę – jedną z tutejszych pielęgniarek. Obie wspólnymi siłami usadowiły mnie na miękkim siedzeniu, po czym nałożyły mi kapcie i zaczęły przygotowywać do wielkiej podróży. Kiedy po paru minutach wszystko było już gotowe, Gertruda powróciła do swoich obowiązków, a my zostaliśmy sami. Po chwili ruszyliśmy. Nasza droga prowadziła przez korytarz pełen bezrękich i beznogich mężczyzn. Wszyscy się na nas gapili. Następnie skręciliśmy w lewo i udaliśmy się przez puste pomieszczenie, do którego wpadały ledwo zauważalne promienie słońca. Natalia podeszła do metalowych drzwi i wcisnęła czerwony guzik. Po paru chwilach znajdowaliśmy się już w windzie, która mknęła na parter. Później czekała nas tylko przeprawa przez pusty hall, a po niej krótki postój przy recepcji, gdzie Natalia zamieniła kilka słów z wąsatą pielęgniarką. Po paru minutach nudnej rozmowy o pacjencie, który stracił jedno z jąder, przekroczyliśmy ostatecznie próg ogromnych, szklanych drzwi, prowadzących na szpitalny podjazd. Uświadomiłem sobie wtedy, jak długo nie oddychałem świeżym powietrzem. Nabrałem więc głęboki wdech i rozejrzałem się dookoła. W oddali, na wprost budynku, rozciągał się piękny park, pełen wysokich drzew i brązowych ławek, na których odpoczywali właśnie mężczyźni w szpitalnych szlafrokach. Między pniami, niczym piękny dywan, wyłożono ciemnozielony trawnik. Na niebie świeciło słońce, a wokół niego wiły się puszyste chmury. Ptaki ćwierkały radośnie. Było pięknie.

Ruszyliśmy wąską ścieżką, którą spowijał bladożółty żwir. Długo spacerowaliśmy pomiędzy stuletnimi dębami, starając się unikać pozostałych pacjentów. Mijały nam beztroskie minuty. Po pewnym czasie dotarliśmy do pustej ławeczki, znajdującej się na samym końcu parku. Usiedliśmy, przytulając się najmocniej jak to możliwe. Zapanowała cisza.

– A kiedy będę już stara i cała w zmarszczkach, nie przestaniesz mnie kochać? – spytała po chwili Natalia.
– Nie przestanę – odparłem.

Zatopieni w objęciach zamarliśmy, a wszechświat stracił dla nas znaczenie. Minęło sporo czasu. Odzyskawszy przyziemną rozpacz, beztroska nieświadomość powoli nas opuszczała. Niebo, pokryte czerwienią, zwiastowało nieunikniony smutek. Budynek kliniki porośnięty pnączami, nad którym zachodziło właśnie słońce, przybrał teraz wygląd Czyśćca naszych oziębłych dusz. Pacjenci, niczym posągi zastygłe na drewnianych ławeczkach, nagle ożyli. Wszyscy zaczęli udawać się w kierunku kliniki. Szli bardzo powoli. Kroczyli, napawając się ostatkiem wolności i karmiąc niezrozumiałą nadzieją. Ich dusze były jakby przygaszone, jedynie ciała wlekły się o kulach. Dla nich nie było odwrotu. Widzieliśmy, jak pierwsi z nich znikają w otchłani ciemnego korytarza, a kolejni, z spuszczonymi głowami, nabierają do płuc ostatnie kęsy świeżego powietrza. Po chwili uświadomiłem sobie, że na nas też już pora. Natalia pomogła mi usiąść na wózku, a następnie stanęła za mną i ruszyliśmy.

Kiedy tak powoli mijaliśmy ogromne drzewa, nagle, w ułamku sekundy, usłyszeliśmy donośny huk dobiegający z budynku; coś jakby strzał. Przyspieszyliśmy, a w międzyczasie huk powtórzył się kilkukrotnie. Byliśmy już tuż przed wejściem, na podjeździe, kiedy przez szklane drzwi wybiegło dwóch mężczyzn wrzeszcząc wniebogłosy. Nie zdążyłem ich nawet zapytać, co się stało, bo zaraz zniknęli za rogiem. I nie musiałem. Po chwili w drzwiach pojawił się Markus. Obryzgany krwią, z pistoletem w dłoni, stanął w lekkim rozkroku i spojrzał na Natalię.

– Witaj, siostrzyczko – powiedział z uśmiechem na twarzy.

Była przerażona.

– Markus... coś... coś ty zrobił... – zapytała.
– Zrozumiałem – odparł, wycierając zakrwawiony pistolet o ubranie. – Zrozumiałem wszystko.

Postanowił poznać odpowiedź, której nie ma; niczego nie zrozumiał. Coś w jego przetrawionej duszy zapragnęło wydobyć niewydobywalny sens, karmiąc się jedynie błahymi wyjaśnieniami, żyjąc w świecie pełnym goryczy. Coś w jego zgniłym sercu przestało kochać. Coś umarło. Coś takiego, co jest w każdym z nas. Coś, co sprawia, że umieramy. Ale on tego nie zrozumiał.

– Proszę cię, odłóż to...
– Nie bój się. Teraz wszyscy będą szczęśliwi.

Ptaki zerwały się z gałęzi.

***

Było już po dziesiątej. Na dworze panował zupełny mrok. Położyłem pieniądze na stoliku, po czym wstałem, zarzuciłem płaszcz i udałem się w kierunku wyjścia. Wychodząc, ukłoniłem się jeszcze Havelowi, stojącemu przy ladzie i ostatni raz spojrzałem na jego smutną twarz. Ruszyłem wolno wzdłuż pustej ulicy. Nie myślałem już o niczym. Mój smutek nagle wyparował. Szedłem pozbawiony duszy, mijając po drodze latarnie i zaparkowane przed wiekowymi kamienicami samochody. Wiele razy zatrzymywałem się tylko po to, żeby spojrzeć na gwieździste niebo spływające na dachy budynków. Poczucie, że kogoś mi brakuje – czy to Boga, czy kogoś innego – przestało we mnie istnieć. Byłem prawie szczęśliwy.

Po kilkunastu minutach dotarłem do przysadzistej kamienicy, którą zwykłem nazywać domem. Był to sześciopiętrowy budynek, pamiętający zamierzchłe czasy pokoju i wszechobecnej miłości. Nie kontemplując więcej nad jego wartością, przekroczyłem drewniany próg ogromnych, ręcznie kutych drzwi i udałem się w kierunku schodów. Wdrapawszy się na szóste piętro, przetrząsnąłem wszystkie kieszenie w poszukiwaniu kluczy, a następnie wpełzłem do swojego królestwa. Zapaliłem światło. Bałagan, który był tu już rano, nigdzie nie uciekł, więc musiałem zachować czujność, przechodząc przez długi korytarz w kierunku mojej pracowni. Pchnąłem lekko białe drzwi umazane różnymi kolorami farb, a następnie ujrzałem to, co przywróciło moje wspomnienia. Ujrzałem obraz pięknej kobiety. „To tylko przeszłość – próbowałem przekonać sam siebie. – Przeszłość, nic więcej”. Podniosłem pierwszą lepszą puszkę farby i wylałem wszystko za jednym zamachem. Po twarzy Natalii zaczęły spływać niebieskie łzy, a ja, odstawiwszy puste wiaderko, podszedłem do okna. Nie oglądając się za siebie, otworzyłem je na oścież i – no cóż – wyskoczyłem.

Koniec

Oceń tekst
  • Średnia ocen 4.9
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
Średnia ocena: 4.9 /32 wszystkich

Komentarze [0]

Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na żyrafę (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 99luna
Komso 31komso
Artemis 24artemis
Hush 10hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry