„Moon”: zapraszam na ciemną stronę księżyca.
We współczesnym kinie niezależnym ze świecą można szukać filmów science-fiction. Nie jest to co prawda tendencja zaskakująca, nie odkrywam też nią żadnego nowego kontynentu, jednak filmy science-fiction zwyczajnie odstraszają offowych reżyserów. No bo przecież w ostatnich latach jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że kiedy w mainstreamie słowa science i fiction spotykają się w jednym zdaniu, to film nie musi być ani głęboki, ani specjalnie przemyślany: po prostu musi być cool. I do tego bardziej cool od poprzedniej części. I od filmu konkurencyjnej wytwórni. Całość należy nakręcić na bluescreenie (bo scenografia jest dla maminsynków), taśmę zapełnić w 99% czystą akcją i dorzucić wielkiego robota, który zamienia się w samochód. Cool samochód. Nie twierdzę wcale, że współczesne filmy pod mylnie rozumianym znakiem science-fiction są „be” - dobrze spełniają rolę efektownych, niewymagających filmów akcji. A dzisiejszych reżyserów niezależnych zwyczajnie na to nie stać – zarówno pod względem finansowym, jak i, a może nawet przede wszystkim, motywacyjnym.
Na szczęście Duncan Jones zdaje sobie sprawę z absolutnego braku klimatu w 80% dzisiejszych filmów fantastycznonaukowych i postanowił ze swojej największej przeszkody – czyli braku „dużego” producenta i wytwórni, a co za tym idzie, pieniędzy – uczynić swój największy atut. Tylko ktoś, kto nie musi się przejmować odgórnymi decyzjami, może pozwolić sobie na wrócenie do schematów i rozwiązań znanych z klasycznego sci-fi. Jones nakręcił więc "Moon", który choć na chwilę zaspokaja tęsknotę miłośnika klasycznego sci-fi za "2001: Odyseją kosmiczną", czy też "Łowcą androidów".
Akcja filmu ma miejsce w niedalekiej przyszłości. Prywatna korporacja wysyła astronautę na trzyletnią służbę w bazie na księżycu. Jego zadaniem jest zarządzanie wydobywaniem Helu 3 - gazu wyzwalającego czystą energię, której Ziemia tak bardzo potrzebuje. Kontrakt Sama Bella (mistrzowski Sam Rockwell) dobiega końca. Stęskniony za żoną i dzieckiem astronauta wyczekuje swojego powrotu ma Ziemię. Jednak Samowi z nieznanych mu przyczyn zaczynają doskwierać halucynacje i gwałtowne spadki nastroju. Seria trudnych do wyjaśnienia zdarzeń prowadzi Sama do ułożenia w głowie złożonej teorii spiskowej. Bohater próbuje dociec prawdy.
Fabuła nie jest może najmocniejszym elementem filmu, ale trudno znaleźć też w niej słabe punkty. Schemat: prosta fabuła, jedna postać, która dominuje na obrazie i ograniczona (a jednocześnie nieskończona, bo przecież kosmiczna) sceneria, sprawdza się w tym przypadku idealnie. Akcja toczy się konsekwentnie, bez przestojów czy dłużyzn, potrafi też momentami zaskoczyć. Najsilniejszą stroną fabuły jest zdecydowanie możliwość różnorodnej interpretacji - to od widza zależy czy potraktuje ją dosłownie, czy też jako urojenia i zmagania Sama z samotnością. Czy Bell padł ofiarą spisku księżycowej korporacji, czy wszystko dzieje się po prostu w jego głowie i jest reakcją obronną na powrót do codzienności, realności i rutyny ziemskiego życia? To już tak naprawdę zależy od widza.
Tym, co sprawia, że "Moon" jest dziełem wyjątkowym i wyróżniającym się jest jego estetyka. Wnętrza stacji kosmicznej są surowe, wystrój minimalistyczny i funkcjonalny, mimo to wygląda naturalnie i jesteśmy w stanie uwierzyć, że za kilkadziesiąt lat w ten sposób będą wyglądać bazy na Księżycu. Dodatkowo na pierwszy rzut oka widać, że od przynajmniej trzech lat ktoś ją zamieszkuje - w każdym pomieszczeniu widać oznaki ludzkiej obecności: ślady po kubku kawy, stół do pingponga, porozwieszane na ścianach zdjęcia. W przyszłości przedstawionej w "Moonie" astronauci nadal jedzą obiady z puszek, a robot GERTY pomagający Samowi w wypełnieniu misji nie jest androidem rodem z "Terminatora", a nieforemną bryłą wyrażającą swój nastrój poprzez proste emotikony.
Ujęcia na zewnątrz bazy były kręcone przy pomocy miniaturowych modeli - tak samo jak robiono to w latach '60. Minimalizm na maksa - ale ani przez moment nie wygląda to nienaturalnie. Właściwie trudno jest zauważyć różnicę między podobnymi scenami wykonanymi w całości komputerowo. Jak mówiła reklama "Dosi": "Jeśli nie widać różnicy - to po co przepłacać". Nie sądzę, żeby Duncan Jones prał swoje T-shirty w polskich proszkach, ale chyba zdawał sobie sprawę ze słuszności tej sentencji. I może właśnie dlatego ten film kosztował go tylko 5 milionów dolarów.
Warto też zwrócić uwagę na smaczki w postaci odniesień do klasyki science-fiction - najczęściej jest to "2001: Odyseja kosmiczna" Kubricka. Towarzysząca scenom na powierzchni muzyka klasyczna, spokojny głos robota pokładowego... Jednak Jones jest sprytny – nawiązań nie da się pomylić z wtórnością i przerysowywaniem mistrzów, są one jedynie swego rodzaju "puszczeniem oka" w stronę uważnego widza. Za to należy się zdecydowany plus.
Ten film nie przykuwałby uwagi, gdyby nie rewelacyjna gra aktorska. Kevin Spacey (znany z takich filmów jak "K-PAX", "American Beauty", czy "Se7en") jako robot GERTY gra tylko swoim głosem - aczkolwiek jest rewelacyjnie do tej roli dobrany. Za to kreacja Sama Rockwella (drugoplanowa rola w "Zielonej Mili", "Niebezpieczny umysł") powala na kolana i sprawia, że po seansie błagamy o więcej. Jest to jedna z najlepiej zagranych ról, które widziałem w kinie w tym roku. Automonologi Rockwella, szeroki wachlarz emocji, którym dysponuje i dynamika jego gry pokazują jak bardzo niedocenianym jest aktorem. Rockwell w "Moonie" gra około 6 ról naraz i wypada przy tym zabójczo przekonywująco. Szkoda tylko, że Akademia Filmowa poszła w stronę komercjalizacji, gdyż w innym przypadku oczywista wydawałaby się nominacja za główną rolę pierwszoplanową. Ironią losu jest to, że dopiero po zagraniu w drugiej części Iron Mana (premiera w kwietniu) ktoś o Rockwellu usłyszy.
"Moon" nie zrewolucjonizuje gatunku, nie zostanie okrzyknięty "Nową >>2001:...<<", nie wywoła też burzy i zamieszania w przemyśle filmowym. Pomimo tego jest to kawał solidnego kina, któremu tak naprawdę nie brakuje niczego. Chociaż nie zobaczymy go w Polsce, warto poszukać alternatywnej drogi jego obejrzenia. Absolutny „must watch”
Grafika:
Komentarze [5]
2010-03-12 12:31
Ale to dobre!!!!!!!!!
2010-03-11 18:47
Dobry jesteś Follett w recenzjach, oj dobry ale czy będę miała okazję zobaczyć cię także w innych formach publicystycznych?
2010-03-10 10:12
Uznam to za komplement ;)
2010-03-10 00:38
No jakbym czytał Zee Oswalda. Olek, czy Ty przypadkiem nie kradniesz bratu recenzji?
- 1