Nie robię tego dla chwały
Już za kilka miesięcy będzie reprezentować nasze miasto w finale XVIII Ogólnopolskiego Samorządowego Konkursu Nastolatków „Ośmiu Wspaniałych” w Gdańsku. Mimo młodego wieku, wiele już przeżyła i nie mało doświadczyła. Związane z tym emocje pozwalają jej teraz – jak sama mówi – robić to, co robi. Krótko mówiąc, stara się zmieniać świat na lepsze, co zostało już docenione przez tarnobrzeskie jury konkursowe. Poznajcie Jagodę Drozd, „Wspaniałą” z naszego „Kopernika”!
American: Jak myślisz, co mogło zadecydować o tym, że tarnobrzeskie jury konkursu „Ośmiu Wspaniałych” wybrało właśnie Ciebie, abyś reprezentowała nasze miasto w ogólnopolskim finale tego konkursu?
Jagoda Drozd: Trudno mi powiedzieć, bo nie mam pojęcia, jakie zasługi na polu dobroczynności mieli inni kandydaci, którzy razem ze mną wystartowali w tym konkursie. Trudno mi więc to porównać i stwierdzić, czy zrobiłam coś więcej lub lepiej. Jury poprosiło mnie, abym opowiedziała o tej swojej charytatywnej działalności i to zrobiłam. Opowiedziałam im o swoich działaniach w ostatnich czterech latach i zebranych przy ich realizacji doświadczeniach. Myślę sobie teraz, że albo ujęłam ich tym, co robię, albo miałam najdłuższą listę dokonań, albo też mój sposób opowiadania wywarł na nich aż takie wrażenie. W trakcie swojego wystąpienia próbowałam być naturalnie pewna siebie, pewna tego, co mówię i co chyba równie ważne, mówiłam prosto z serca.
American: Nie czułaś się trochę niezręcznie podczas takiej autoreklamy?
JD: Zdecydowanie tak. Poza tym byłam wtedy chora, bo kilka dni wcześniej złapałam zapalenie krtani, więc mówiłam z ogromnym trudem. Z moim głosem było naprawdę źle i obawiałam się, że to może w jakiś sposób zostać źle odebrane, świadczyć o moim nieprzygotowaniu, lekceważeniu jury konkursowego itp. To prawda, że nie mamy wpływu na takie sytuacje, ale martwiłam się, by przez tę zdrowotną niedyspozycję nie zawalić swojej prezentacji lub nie zostać źle odebrana.
American: Wspomniałaś, że Twoja działalność charytatywna trwa już co najmniej cztery lata. Czy mogłabyś opowiedzieć o niej naszym czytelnikom coś więcej?
JD: Chciałam działać już dużo wcześniej, ale nie miałam po prostu możliwości. Taką możliwość zyskałam dopiero wtedy, gdy zostałam uczennicą Gimnazjum w Gorzycach, bo szkolny samorząd działał na tym polu bardzo intensywnie. Gimnazjum w Gorzycach ma naprawdę wielkie tradycje na polu działań charytatywnych. Każdego roku jeździliśmy na przykład całym samorządem do Domu Dziecka w Skopaniu, zawożąc wychowankom tej instytucji prezenty na mikołajki. Wygraliśmy też projektem „Przystanek ku dorosłości” konkurs „Wyrównać szanse”. Nasza grupa liczyła w tamtym okresie 21 osób. Przystępując do pracy nad tym projektem podzieliliśmy się na cztery grupy, z których każda wzięła na siebie konkretne zadanie. Byli zatem wśród nas wolontariusze, kronikarze, dziennikarze i aktorzy. Założyliśmy również własną stronę internetową, na której publikowaliśmy wywiady z różnymi ciekawymi ludźmi. Ja działałam głównie w wolontariacie, choć miałam także swój śladowy udział w grupie aktorów, bo napisałam kilka bajek. Bajki te były potem przez nas opracowywane (uzupełnialiśmy je o własne rysunki) i że tak powiem „wydawane” w formie książkowej. Tak wyglądała moja działalność w grupie aktorów. W grupie wolontariuszy, którzy nazwali się „Dawcy Nadziei”, było już tych działań znacznie więcej. Mieliśmy bardzo kreatywną i zgraną ekipę, w której dominowało hasło „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Gdy ktoś z nas coś wymyślił, reszta natychmiast się w to angażowała i robiła wszystko, aby dany pomysł wypalił. Na koncie mamy dwie duże akcje, którymi możemy się pochwalić. Pierwsza to zorganizowanie charytatywnego koncertu na rzecz Domu Samotnych Kobiet im. Brata Alberta w Gorzycach. Pomysł zrodził się, jak to zwykle bywa, przypadkiem. W piątki po południu chodziliśmy do tych pań, żeby spędzać z nimi czas, rozmawiać z nimi i czytać im książki. Nikt nie marudził, że marnuje swój czas w weekend. Powiem więcej. Lubiliśmy tam chodzić. Podobało nam się szczególnie to, że zawsze byliśmy tam serdecznie przyjmowani i czuliśmy, że te panie na nas czekają. Gdy dotarło do nas, jak wielkie potrzeby ma ten ośrodek, postanowiliśmy jakoś pomóc i tak zrodził się pomysł zorganizowania koncertu charytatywnego. Zagraliśmy go dwukrotnie: dla lokalnych szkół i dla mieszkańców Gorzyc. Oczywiście każdy kto wchodził na salę, wrzucał do puszek jakiś datek. Tyle, ile mógł. Dzięki temu udało nam się zebrać około dwóch tysięcy złotych, które przekazaliśmy pani dyrektor. Życzyliśmy sobie, żeby to wystarczyło, choćby na najpilniejsze potrzeby. Druga akcja, z której jesteśmy nie mniej dumni, miała już charakter wyjazdowy. Grupą pięcioosobową pojechaliśmy z wizytą do dzieci leżących na oddziale onkologicznym w klinice w Lublinie. Oczywiście nie było to łatwe, bo musieliśmy wiele rzeczy wcześniej załatwić i przejść wszystkie konieczne procedury, a także przygotować się na to spotkanie psychicznie. Naturalnie nie wybraliśmy się tam z pustymi rękoma. Mieliśmy ze sobą zebrane w szkole maskotki i książki edukacyjne. Prezenty wręczaliśmy samodzielnie, nie przez pośredników, choć zdarzyło się, że na niektóre sale nie wolno nam było wejść, bo obowiązywała izolacja, dlatego wtedy prosiliśmy o to jakiegoś pośrednika. Pracowaliśmy także w naszej miejscowości z osobami niepełnosprawnymi. Jak patrzę na to z perspektywy czasu, to mam wrażenie, że w sumie to nie tyle my im pomagaliśmy, co oni uczyli nas czegoś nowego: stolarski, lepienia z gliny, rzeźbienia w drewnie, gotowania itp. Jak widzisz, tam się to wszystko zaczęło. A gdy przyszłam do liceum, to wspólnie z koleżankami zorganizowaliśmy paczkę z najpotrzebniejszymi rzeczami dla Arka, niepełnosprawnego chłopaka i przymierzamy się do powtórzenia tej akcji.
American: Mimo młodego wieku masz już na swoim koncie sporo charytatywnych działań. Rozumiem, że to właśnie z tego powodu zostałaś zgłoszona do tego konkursu. Ale kto Cię zgłosił?
JD: Zgłosiła mnie moja wychowawczyni, pani profesor Ewa Wnuk. Ona po prostu o tym wiedziała, gdyż informacje o mojej aktywności charytatywnej były w dokumentach, które złożyłam podczas rekrutacji do tej szkoły. Dziś mogę powiedzieć tylko tyle, że było mi bardzo miło, gdy usłyszałam, że z całej naszej szkoły postanowiła zgłosić do tego konkursu właśnie mnie.
American: Czy wynik tego konkursu jest dla ciebie formą uhonorowanie Twojej działalności, a może liczysz teraz na znalezienie się wśród laureatów w Gdańsku?
JD: To jest tak, że ja nie oczekuję niczego w zamian, za to, co robię. Owszem, udział w takim konkursie to spore wyróżnienie. Cieszy mnie, że ktoś docenił to, co robię i będę robić dalej. Ale gdybym tego konkursu nie wygrała, gdybym w ogóle nie została zgłoszona, nie byłaby to dla mnie żadna ujma. Bo ja nie robię tego dla chwały. Nie zależy mi na nagrodach i wyróżnieniach. Staram się zawsze pamiętać o tym, że wolontariat to praca bezinteresowna. I tak to właśnie traktuję. Daję innym coś od siebie, bo wiem, że dobro powraca.
American: Z czego wynika ta twoje chęć pomagania ludziom? Co uświadomiło ci, jak ważne może być niesienie pomocy innym?
JD: Od dziecka lubiłam pomagać. Wolontariat to tylko jedna strona medalu, bo staram się także pomagać na co dzień moim najbliższym, biorąc na siebie część domowych obowiązków. Miałam jednak też w moim życiu taki punkt zwrotny, chorobę nowotworową, którą udało mi się pokonać pięć lat temu. To było dla mnie mocno traumatyczne doświadczenie i uświadomiło mi, jak ważna jest rola wolontariusza. Leżąc na szpitalnym oddziale cieszyłam się na ich każdą wizytę. Dotarło do mnie, jak ważny i potrzebny jest choremu człowiekowi kontakt z innym człowiekiem, który chce poświęcić mu swój czas i podtrzymać go na duchu. Na terenie szpitala działali wolontariusze – o ile się nie mylę – z fundacji „Mam marzenie” oraz „Spełnione marzenia”. I właśnie oni poświęcali nam swój czas. Przychodzili, by tam z nami pobyć, pogadać itp. Niektórzy nawet kilka razy w tygodniu. W szpitalu jest także świetlica, gdzie trzy razy w tygodniu organizowali nam jakieś zajęcia. Teraz wiem, jakie to ważne, dlatego chcę oddać innym to, co kiedyś sama dostałam.
American: Zdaję sobie sprawę, że to dla Ciebie trudny temat, ale czy mogłabyś nam coś opowiedzieć o tej swojej walce z nowotworem?
JD: Masz rację. Było to traumatyczne przeżycie, tym bardziej, że byłam wtedy jeszcze dzieckiem. Gdy zachorowałam, miałam 12 lat i spadło to na mnie i moich bliskich jak grom z jasnego nieba, choć ja chyba nie do końca zdawałam sobie na początku sprawę z powagi sytuacji. Jako małe dziecko sporo chorowałam, ale później, tak gdzieś od 1 do 12 roku życia, było już dużo lepiej. Bywałam tylko czasami przeziębiona. Nie miałam żadnych innych poważnych dolegliwości. Tak więc zdiagnozowanie u mnie choroby Hodgkina (chłoniaka nieziarniczego) było to dla wszystkich ogromnym zaskoczeniem. Podobno leczy się ją zazwyczaj przez pół roku, ale u mnie po trzech miesiącach szpitalnego leczenia nastąpił regres. Choroba powróciła ze zdwojoną mocą, wieloma przerzutami i dlatego trzeba było szybko zmienić terapię. Zaordynowano mi wtedy chemioterapię, przeszczep szpiku i radioterapię. Przez pierwszy miesiąc nie chciałam przyjąć do wiadomości, że jestem chora na chorobę nowotworową i nie do końca wiedziałam, co to tak naprawdę jest. Czułam naturalnie, że jest to coś poważnego. Z czasem dotarło do mnie, że dla wielu ludzi rak jest synonimem śmierci. Tak się przecież mówi. Kto zachoruje na raka, ten długo nie pożyje. Ale ja miałam przy sobie moich rodziców, którzy robili wszystko, by mi pomóc. Zawsze wiedziałam, że mogę na nich liczyć, ale wtedy poczułam też, że nie mogę ich samych zostawić. Łatwo nie było. W ciągu rocznego pobytu w Klinice Onkologicznej w Lublinie przeżyłam kilka zgonów bliskich mi ludzi. Z tymi, którzy tak jak ja wygrali walkę z rakiem, utrzymuję kontakt do dziś. Tam tworzy się taka jedna wielka rodzina. Cztery lata temu odeszła Ada, dziewczyna nieco starsza ode mnie, z którą się tam bardzo przyjaźniłam. Do dziś utrzymuję kontakt z jej mamą, którą nazywam ciocią. Ciężko mi o tym mówić, bo Ada zaczęła leczenie miesiąc później ode mnie i potem leczyła się równo ze mną. Niestety, umarła. Po jej odejściu zadawałam sobie pytanie, dlaczego tak się stało? Przecież obie chorowałyśmy na to samo, leczyłyśmy się tak samo i tyle samo. Gdy byłam przygotowywana do przeszczepu szpiku (na szczęście nie musieli mi szukać dawcy, bo miałam zamrożone swoje komórki), dowiedziałam się, że umarła Tosia. Mała dziewczynka, która miała tylko trzy lata, ale jak na swój wiek była bardzo mądrym i radosnym dzieckiem. Nie musze was chyba przekonywać, że takie momenty potrafią złamać każdego. Nie inaczej było i ze mną.
American: Ale teraz, jeśli dobrze rozumiem, jesteś już zdrowa, a zatem jak każdy człowiek masz też pewnie jakieś plany i marzenia?
JD: Moje marzenia są dość wygórowane, bo trzeba się będzie napracować, aby je spełnić. Nie będę tutaj mówić o takich marzeniach, jakie ma chyba każdy człowiek: podróże, pieniądze itp. Moim największym marzeniem jest być szczęśliwą w dorosłym życiu. Ale przede wszystkim chcę dostać się na studia medyczne i być onkologiem dziecięcym. Chcę wrócić na mój oddział, ale w całkiem innym charakterze. Chcę pomagać tym dzieciom, bo nikt lepiej ode mnie nie wie, co one czują. I to jest moim największym marzeniem i do tego będę za wszelką cenę dążyć.
American: Liczysz się z tym, co myślą o Tobie inni, czy też Cię to w ogóle nie obchodzi?
JD: Mam z tym duży problem. Staram się być dla wszystkich miła, by każdy uważał mnie za kogoś dobrego. Ale nic na siłę. Robię to, co robię, zachowuję się tak, jak się zachowuję, wychowano mnie tak, jak mnie wychowano, więc jeśli ktoś krytykuje mnie i moje działania, to ja się odsuwam się na bok i robię dalej swoje. Gdy mnie ktoś „hejtuje” za to, co robię, mówi, że biorę ludzi na litość albo coś równie żałosnego, to ja to ignoruję, bo taka osoba i tak nie zaszkodzi temu, co mogę i chcę robić. Chciałabym kształtować opinię o sobie wyłącznie przez to, co robię. A jeśli się ktoś z tym nie zgadza, to trudno.
American: Powiedziałaś wcześniej, że masz trochę niską samoocenę. Czym jest to Twoim zdaniem spowodowane, przecież masz na koncie konkretne dokonania, a ostatnio spotkało Cię jeszcze to wyróżnienie?
JD: Właściwie, to nie wiem, skąd się to bierze. Ktoś mi ostatnio powiedział, że niska samoocena jest teraz modna, czyli dużo osób ma z tym problem. A ja w sumie nie wiem, dlaczego tak jest, bo inny człowiek, będąc w mojej sytuacji, obrósłby zapewne w piórka. Ja tak nie potrafię. W chorobie i tuż po niej czułam się inna, nieustannie oceniana. Czułam na sobie te ukradkowe spojrzenia, gdy miałam bardzo krótkie włosy albo gdy chodziłam w chustce na głowie. Może jest też trochę i tak, że ja się po prostu boję obcych ludzi. Wydaje mi się, że jak ktoś zobaczy moje blizny na szyi albo moją bliznę nad sercem, to może to źle odebrać. Może stąd się to bierze? Ale chyba też z tego, że ja nie lubię się chwalić. Bo jeśli coś robię, to nie robię tego dla chwały, tylko dla siebie.
American: Wspominałaś wcześniej o różnych fundacjach, a ja chciałbym Cię jeszcze zapytać o WOŚP. Co sądzisz o Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy? Wielu Polaków stawia dziś ogromny znak zapytania przy jej działalności, a ty?
JD: Ja miałam okazję być wolontariuszką Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy chyba ze trzy lata temu. Chodziłam z puszką, rozdawałam serduszka i moim zdaniem to, co robił i robi Jurek Owsiak, jak pomaga innym, jest wielkie i wymaga szacunku. Pomaganie dzieciom i seniorom od tylu lat i to na taką skalę, to coś nieprawdopodobnego. Wystarczy wejść do dowolnego szpitala w naszym kraju na oddział pediatryczny i co najmniej na kilku sprzętach medycznych lub łóżeczkach zauważycie serduszko WOŚP. Nie rozumiem ludzi, którzy widzą to inaczej. Moim zdaniem wynika to wyłącznie z zazdrości. Jurkowi udało się stworzyć coś niezwykłego. Dziwię się więc, że tylko część Polaków to docenia i jest mu wdzięczna. Nie zamierzam nikogo obrażać, ale jakoś nie widzę innych ludzi, którzy potrafiliby zaproponować pomoc innym na taką skalę. Może godniej byłoby wziąć z niego przykład, a nie próbować go zniszczyć i zmieniać mu życie w piekło?
American: A którą z fundacji cenisz sobie najbardziej? Czy w ogóle można powiedzieć, że jakaś fundacja niesie więcej pomocy niż inna? Da się to jakoś zmierzyć?
JD: Tego nie da się zmierzyć, bo każda fundacja ma inny cel, pomaga nieco innym grupom ludzi. Ja, podczas mojej choroby, byłam podopieczną fundacji „Mam marzenie”, która spełnia marzenia dzieci chorych na choroby nowotworowe i moje marzenie zostało spełnione. Bardzo ją cenię. Jest też fundacja „Rak’n’Roll”, która organizuje eventy, podczas których zbiera pieniądze na leczenie, a niekiedy nawet włosy na naturalne peruki. I jeszcze fundacja „DKMS”, czyli fundacja gromadząca dawców szpiku, którzy chorym na białaczkę ofiarowują życie. To są takie trzy fundacje, które ja uznaję za najważniejsze.
American: Czy działasz dla którejś z tych fundacji?
JD: Nie mogę jeszcze należeć do żadnej z tych fundacji, bo nie mam skończonych 18 lat, ale jak tylko osiągnę ten wiek, chcę zostać wolontariuszką fundacji „Mam marzenie”. Przede wszystkim dlatego, że sama byłam jej podopieczną i wiem na czym polega ta praca. W chwili obecnej działam tylko w szkole. Każdy pomysł staram się zaszczepiać właśnie tutaj. Poza tym w naszej szkole jest klub „Ośmiu Wspaniałych”, który prowadzi moja wychowawczyni, więc trudno byłoby mi do niego nie należeć.
American: To jest taka Twoja fundacja?
JD: Dokładnie. To jest właśnie na tę chwilę taka moja fundacja. A gdy skończę 18 lat, pójdę dalej.
American: Myślisz, że jeden człowiek może zmienić świat na lepsze?
JD: Może jeden nie, bo jaki by ten ktoś nie był, to tak czy inaczej potrzebuje jakiejś pomocy, ale jedna idea takiego człowieka może już to uczynić. I nieważne, ile organizacji mu w tym pomoże. Jeden człowiek nie zmieni świata, bo nie jest w stanie sam zrobić wszystkiego, ale jedna idea na pewno.
American: Na podsumowanie naszej rozmowy chciałbym Cię jeszcze zapytać, czy masz może jakieś przesłanie dla naszych czytelników?
JD: Może jedno. Żeby nie oceniali książki po okładce, a ludzi po pozorach. I żeby spróbowali komuś pomóc, doświadczyli radości, jakie niesie z sobą pomaganie innym. Bo czym byłoby to nasze życie bez tej lepszej strony? A ta strona, to dać coś od siebie i nie oczekiwać niczego w zamian. Dawajmy innym od siebie tyle, ile możemy, bo chyba nie tylko ja wierzę, że to dobro kiedyś i do nas powróci.
American: Dziękuję bardzo za wywiad i życzę Ci realizacji wszystkich swoich marzeń.
JD: Ja również bardzo dziękuję i pozdrawiam czytelników SGI Lesser.
Grafika:
Komentarze [3]
2017-03-23 21:45
Niełatwy rozmówca, ale z ogromną delikatnością poprowadzona rozmowa. Brawo dla autora!
2017-03-23 12:41
Świetny tekst. Gratulacje dla autora i pozdrowienia dla Jagody.
2017-03-22 19:59
Bardzo dobrze przeprowadzony wywiad, nie to co w telewizji! Pozdrawiam rzb.
- 1