Po zemstę i Oscara
Alejandro Gonzalez Inarritu, meksykański reżyser, scenarzysta i producent filmowy, pokazał nam po raz kolejny, że ma ambicję zostać najlepszym reżyserem w Hollywood i powiem wam, że jest na najlepszej drodze ku temu. W ubiegłym roku mieliśmy okazję obejrzeć „Birdmana”, najbardziej oryginalny i szalony film ze wszystkich, jakie stworzono w ostatnich pięciu latach w fabryce snów. Warto przypomnieć, że dostał za ten obraz aż 3 Oscary (dla najlepszego filmu, najlepszego reżysera i najlepszego oryginalnego scenariusza) i tym samym udowodnił, że w kinie nadal można eksperymentować formą. Na następny swój film nie kazał nam czekać zbyt długo (zaledwie rok) i tym razem również postawił na formę. Ale jego „Zjawa”, bo o niej mowa, nie jest niestety aż tak dobra jak „Birdman”.
"Zjawa" to poemat o granicach ludzkiej wytrzymałości, woli przetrwania oraz walce do samego końca. Brakuje mu jednak oryginalności, nieprzewidywalności i dwuznaczności. Fabuła jest bardzo prosta, momentami wręcz schematyczna, a motyw walki o przetrwanie i zemsty pojawiał się już w kinie bardzo często. Jednak dawno już nie widziałem filmu tak pięknie nakręconego. Każdy ruch kamery można by tu porównywać do ruchu pędzla podczas malowania obrazu. To jest największa moc filmu Inarritu. Ja uwierzyłem w realizm ukazanej tu konfrontacji człowieka z dziką naturą, gdyż potrafił uchwycić ją taką, jaką ona naprawdę jest. Kamera w jednej scenie delikatnie przesuwa się po plenerach niczym szemrząca woda w strumieniu, a w innej skacze niespokojnie jak krople wody spadające z wodospadu. Niewiarygodnie wręcz dopasowuje się do ruchów niedźwiedzia podczas jego ataku na człowieka i do galopu koni. Ponadto mamy tu rewelacyjne zbliżenia, dbałość o każdy detal i niezwykłe szerokie plany krajobrazów, wsparte naturalnym światłem. Ktoś może powiedzieć, że to zasługa operatora. Owszem. Ów operator, czyli pracujący również przy „Birdmanie” Emmanuel Lubezki, wzbił się na wyżyny własnego talentu, jednak to reżyser miał tę wizję i potrafił przekazać swojemu operatorowi, czego od niego oczekuje, a wymienione powyżej ujęcia są efektem ich opartej na zaufaniu i pełnym zrozumieniu współpracy.
Najlepszą decyzją reżysera (oprócz zatrudnienia tego wybitnego operatora) było również opuszczenie studiów Hollywood i poszukanie naturalnych plenerów. Jak wszyscy wiemy ludzie w Hollywood słyną z lenistwa i często nie chce im się opuszczać ciepłych studiów i kręcić ujęć w plenerach. Wolą pomagać sobie tak zwanym Green screenem. Inarritu wziął jednak kamerę i wyszedł z nią na zewnątrz. Chodził z nią po lasach, brnął w śniegu i brodził w górskich rzekach, a do tego zabrał ze sobą całą ekipę! Naturalne plenery w filmach nie są dziś oczywiście czymś wyjątkowym, ale te z filmu Inarritu są niezwykłe, a kręcenie w tak trudnych warunkach musiało być dla całej ekipy prawdziwym wyzwaniem. Ta prawdziwa scenografia sprawiła, że opowiadana przez reżysera, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia o przetrwaniu i zemście, rozgrywająca się na dziewiczych terytoriach XIX-wiecznej Ameryki, jest niezwykle wiarygodna. Siedząc na sali kinowej ma się autentycznie wrażenie towarzyszenia głównemu bohaterowi w tej oryginalnej scenerii.
W związku ze „Zjawą” najwięcej osób zadaje sobie dziś pytanie czy DiCaprio otrzyma w końcu Oscara? Pewnie tak, bo wyjątkowo poszczęściło mu się z konkurencją, ale czy jest to jego najlepsza rola i czy właśnie za nią powinien odebrać tę statuetkę? DiCaprio gra prawie przez cały film wyłącznie ciałem, sprawdzając własną wytrzymałość, a wypowiadane przez niego kwestie ograniczają się co najwyżej do dwóch stron scenariusza. Trudno mi ocenić, czy taka rola jest trudniejsza do wykreowania niż te obyczajowe, za które nominowano go w poprzednich latach. Wiem za to, że bardzo łatwo jest uwierzyć w tę jego kreację. Osiągnął taki poziom autentyzmu, który do osiągnięcia wcale łatwy nie był, dlatego ewentualna złota statuetka nie będzie grzechem Akademii. Ale jest tu jeszcze Tom Hardy. Ten miał zupełnie inne zadanie, ale gdy pojawiał się na ekranie przykuwał wzrok najbardziej z całej obsady. Na jego twarzy i w jego słowach wyczuwało się tę nienawiść, trudną przeszłość i bezwzględność, która była motorem napędowym filmu. Było to równie szczere jak walka DiCaprio, ale gdy na ekranie pojawiali się obok siebie, to moim zdaniem Hardy wygrywał bez najmniejszych wątpliwości pojedynek o spojrzenia widowni. Jemu również należy się Oscar.
Film ten niełatwo jest zaklasyfikować, bo reżyser ten jak nikt inny potrafi łączyć skrajności. Czasy, w których rozgrywa się akcja i pojawiający się co i raz na ekranie Indianie mogłyby sugerować, że jest to western, ale jeśli nawet, to ubrany w zupełnie niekojarzącą się z tym gatunkiem brutalność i surowy klimat. Dodatkowo mamy tu wyraźnie dostrzegalne elementy dramatu psychologicznego, momentami wręcz filmu katastroficznego, a wszystko to tworzy piękną epicką opowieść. To wymieszanie gatunków sprawiło, że przed ekipą stanęło wielkie wyzwanie i miała ona szczęście, że pokierował nią tak wybitny reżyser, który z ogromnym wyczuciem potrafi orientować aktorów w konkretnym, gatunkowym kodzie. Inarritu zapanował nad tym niczym wielki mistrz i stworzył tym samym najbardziej klimatyczny film ostatnich lat. I choć jest on trochę za długi (trwa 2 godz. 36 min.), a ostatnie sceny są mocno przerysowane, to ostateczny sukces tego obrazu jest absolutnie jego zasługą.
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?