Popraw się, póki możesz
Uwaga! Recenzja zawiera fakty, które mogą pozbawić cię przyjemności oglądania filmu.
Gdy myślimy o najdroższych filmach w historii kinematografii, z pewnością przychodzą nam od razu do głowy takie tytuły, które oglądaliśmy przysłowiowe „sto razy”, zapamiętaliśmy większość scen i możemy pochwalić się doskonałą znajomością całej listy dialogowej. Budżety najdroższych filmów to minimum kilkadziesiąt, a często kilkaset milionów dolarów. Przyjęło się bowiem, że wszystko co dobre, musi być również drogie. Okazuje się jednak, że od tej reguły - jak i od każdej innej - są też wyjątki. „Ink” Jamina Winansa z 2009 roku nakręcono za jedyne 250 tysięcy dolarów. Winans wydał zatem naprawdę niewiele kasy, by zrobić zaskakująco dobre, oryginalne, a przy tym urzekające kino.
Na film ten natrafiłem przypadkiem. Serfując pewnego dnia w sieci zauważyłem plakat tego filmu, który w jakiś magiczny sposób przykuł moją uwagę i momentalnie wpisałem go sobie na listę „do obejrzenia”. Dziś mogę śmiało napisać, że film ów obejrzałem i wcale tego nie żałuję. A przy okazji dotarło do mnie, jak ważny w graficznej reklamie jest sam pomysł.
Świetnym pomysłem może pochwalić się również scenarzysta i reżyser tego obrazu Jamin Winans, który wcześniej znany był głównie z filmów krótkometrażowych, gdyż na koncie miał tylko jeden film pełnometrażowy („Spin”). Historia, którą reżyser próbuje nam opowiedzieć wydaje się prosta, choć akcja rozgrywa się w dwóch wymiarach: w świecie rzeczywistym oraz w świecie snu. Już na początku oglądamy scenę wypadku samochodowego, która - jak się później okaże - jest kluczową retrospekcją. W świat snu przenosimy się natomiast chwilę później, gdy zostajemy skonfrontowani z „Gawędziarzami” i „Zmorami”. Ci pierwsi mają wpływ na przyjemne marzenia ludzi, a ci drudzy sieją z kolei w ich umysłach wyłącznie niepokojące koszmary. Jedni i drudzy działają „po drugiej stronie”, ale okazuje się, że ich działania mają jednak wpływ na świat w wymiarze rzeczywistym. Oba wymiary są w sposób szalenie precyzyjny zszyte przez reżysera fabularną nicią, a zastosowany lekko rozmywający obraz filtr na kamerach daje widzowi większą szansę wczucia się w oniryczną atmosferę filmu.
Kiedy tytułowy Ink uprowadza we śnie duszę kilkuletniej Emmy, w świecie realnym zapada ona w śpiączkę zagrażającą jej życiu. Dziecko chcą obronić Gawędziarze, jednak ich trud nie zdaje się na wiele, ponieważ rosły, zdeformowany stwór pokonuje ludzi. Scena walki jest być może trochę zbyt chaotyczna, a bohaterowie biorący w niej udział za bardzo zasłonięci, jednak myślę, że efekt samo naprawiających się przedmiotów uszkodzonych w drugim wymiarze zdecydowanie rekompensuje lekko rozbieganą choreografię bitwy. Nie ma tu wielkiej filozofii, ale jest pomysł – nagranie jest po prostu puszczone od tyłu. To kolejny dowód na to, że dobry pomysł to coś więcej niż budżet, który pochłaniają z reguły wymyślne efekty specjalne.
Od tego momentu zaczyna się prawdziwy wyścig o uratowanie przebywającej w śpiączce Emmy i jej całkowicie pochłoniętego robieniem kariery ojca. Gawędziarze walczą ze Zmorami o normalne życie dla tej dwójki bohaterów. W walce tej pomaga im Tropiciel, który w jednej z istotniejszych scen inicjuje lawinę - na pierwszy rzut oka - niepowiązanych ze sobą wydarzeń, które w efekcie doprowadzą jednak do wypadku samochodowego, dzięki któremu John Sullivan (ojciec Emmy) trafi do tego samego szpitala, w którym przebywa jego córka. W tym miejscu chciałbym zwrócić waszą szczególną uwagę na towarzyszącą obrazowi i z niezwykłym wyczuciem wkomponowaną w niego muzykę. Jest w niej coś magicznego, co sprawia, że widz wtapia się po prostu ten w film.
Historia wyjaśnia się oczywiście w finale. Dowiadujemy się, że ów tytułowy stwór to tak naprawdę John po samobójstwie, który - jako wspomniana zdeformowana postać - trafia do świata snu i chce dołączyć do Zmór. Na każdym kroku widzimy jednak jego wewnętrzne wahanie, choć stara się je ukrywać pod postacią niewzruszonego wysłannika cieni. W ostatniej jednak chwili przełamuje się i ratuje dziecko przed ową nikczemną zgrają, a Gawędziarze próbują odciągać kolejne Zmory od niego, gdy szuka Emmy w szpitalu.
Ink symbolizuje kolejny wymiar, który – według mnie - jest przyszłością, przed którą Gawędziarze chcą uratować zarówno Johna jak i jego córkę Emmę. Film kończy się happy endem i dobrze, gdyż każde inne zakończenie zepsułoby moim zdaniem jego przesłanie. Fantastycznie jest zobaczyć, jak miłość ojca do córki wygrywa z destrukcyjnym dążeniem za pieniędzmi i karierą. Mnie łezka się w oku zakręciła i myślę, że nie jestem tu odosobnionym przypadkiem.
Czytając recenzje tego filmu, natknąłem się także na opinie, których autorzy twierdzą, że nie jest to bynajmniej jakieś wybitne osiągnięcie Jamina Winansa, ale ja stanę jednak w obronie tego obrazu, bo moim zdaniem naprawdę warto ten film obejrzeć. Świetny, niebanalny scenariusz, klimatyczna i bardzo adekwatna muzyka, a do tego estetyka na najwyższym poziomie. Być może fabuła jest jak piszą niektórzy komentatorzy prosta i skupiona wyłącznie wokół jednego tematu, przeznaczenia i odkupienia, ale właśnie to sprawia, że film Jamina Winansa każdego widza musi chwycić za serce. Mnie urzekła nie tylko nieszablonowa forma pokazania podstawowych dylematów moralnych, przed jakimi wielu z nas staje, lecz także historia o więzach, jakie łączą ludzi i próba wyjaśnienia tego, jak powstają w nich emocje i uczucia oraz zastanowienie się nad tym, dlaczego podejmujemy takie a nie inne decyzje, niekiedy tragiczne w skutkach. To film naprawdę głęboko symboliczny, ale przy tym nie pozbawiony ogromnej dawki emocji. Według mnie taka wielowymiarowa, pełna oryginalnych pomysłów opowieść z licznymi retrospekcjami jest wartościowym dziełem, które każdego zachęci do głębszej refleksji. Film Winansa pokazuje także, że zawsze dostajemy czas na poprawę i tenże czas należy wykorzystać, zanim skończy się dany nam czas. Mam wrażenie, że nie jednej osobie film ten może też pomóc, pozwalając jej odnaleźć właściwą ścieżkę w życiu i prawdziwe wartości.
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?