Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Psie odchody, niebo i pogrzeb   

Dodano 2014-05-19, w dziale opowiadania - archiwum

Nareszcie umarłem. Nie, żebym się jakoś specjalnie cieszył, ale śmierć to jedna z tych niewielu rzeczy, o których zawsze marzyłem. Śmierć, będąca dla wielu ludzi problematyczną, bo nie zdążyli spłacić kredytu na zagrzybione mieszkanie, to spełnienie moich żałosnych fantazji, ucieczka od świata pełnego niezdrowej żywności i wszędobylskiego AIDS.

Teraz, po trzydziestu dwóch latach płacenia podatków, mogę w końcu powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Życie już mi nie ciąży. Stałem się wolnym aniołem, frunącym ponad psimi odchodami osiedlowego trawnika, znajdującego się tuż przed blokiem, w którym mieszkałem od ponad dekady. Od teraz nie muszę wysłuchiwać dramatycznych kłótni sąsiadów i bać się o swoje życie za każdym razem, kiedy odpalam starą, radziecką kuchenkę. Odszedłem na dobre. Razem z kuchenką.

Kto by pomyślał, że trafię tutaj, do Nieba. Jednak, wbrew mojemu ateistycznemu przekonaniu, coniedzielny spacer do oddalonego o dwa osiedla kościoła przyniósł oczekiwany efekt. Choć nigdy nie wierzyłem w Boga, który stworzył kobietę z męskiego żebra (zawsze wolałem dostać to żebro z powrotem), to teraz biję się w piersi i przepraszam za moją niewierność. Strasznie przepraszam i żałuję, bo Niebo to jednak piękna sprawa. Ludzie są tu naprawdę szczęśliwi, pełni nowych sił, gotowi na wieczność. Ci, którzy trafili tu dopiero niedawno, spędzają czas w tak zwanej Poczekalni, gdzie sączy się z nich cała nienawiść, całe zło, jakim byli przesiąknięci, po czym przez wielkie okna wylewa się je z powrotem na Ziemię. Nie muszę chyba mówić, że moje wiadro było pełne, prawda?

Pierwszego dnia, zaraz po oprowadzeniu nas, świeżaków, po całym Niebie i zapoznaniu z zasadami BHP, nastał długo wyczekiwany czas indywidualnych wizyt u Wszechmogącego. Sprawnie ustawiono nas wszystkich w kolejce, po czym zaczęto wyczytywać nazwiskami w kolejności alfabetycznej. Pech, do którego już przywykłem, sprawił, że od kiedy tylko pamiętam moje nazwisko zaczynało się na „Z”. Więc czekałem. Czekałem długo. Aż się doczekałem.

– Mów szybko, zwięźle i na temat – przywitał mnie mężczyzna w poplamionej kawą koszuli, przed którym, na biurku, stała tabliczka z napisem „Bóg (ten prawdziwy)”.

Znajdowaliśmy się w ogromnym gabinecie pełnym różnokolorowych segregatorów. Oprócz półek z owymi segregatorami, nie było tam praktycznie niczego innego. Nawet krzesło było wątpliwej wytrzymałości, bo kiedy na nim siadałem, usłyszałem jedynie przeraźliwy pisk cierpiącego drewna. Było też wyjątkowo duszno, a ja, co wyjątkowo trudne, musiałem wykrzesać z siebie odrobinę zdrowego rozsądku. W końcu rozmawiałem z samym Bogiem.

– Ale o czym mam mówić? – zapytałem, powtarzając sobie w myślach: „Tylko nie palnij czegoś, co mogłoby urazić którąś z mniejszości etnicznych czy narodowościowych”.

– Jakieś specjalne życzenia, pragnienia? Każdy o coś prosi. Tylko szybko.

– Nie zastanawiałem się nad tym. – Zrobiłem pauzę pełną zadumania. – Choć w sumie, o ile to możliwe, chciałbym zobaczyć własny pogrzeb.

– No i świetnie – powiedział, a następnie pstryknął palcami.

***

Wylądowałem tuż przed niewielką kaplicą, wokół której rozpościerały się pola pszenicy oraz kilka drewnianych chatek, do której prowadziła tylko jedna żwirowa droga. Doskonale wiedziałem, co to za miejsce. To właśnie tutaj spoczywała moja rozrzucona po całym świecie rodzina po prapraprababki włącznie. To właśnie tutaj spotykaliśmy się w komplecie, żeby wspólnie nadrobić stracony czas. Niestety, spotykaliśmy się zazwyczaj dwa metry pod ziemią. Jedynie ci, którzy (o dziwo!) jeszcze żyli, nadciągali z najdalszych zakątków świata swymi gruchotami o przebiegach statku Enterprise, podążając za czarnym jak smoła polonezem przerobionym na karawan. Tak samo było i tym razem. Stojąc za wielkim filarem, obserwowałem swoich stryjów, ciotki i kuzynów, kiedy ci wysiadali z samochodów, widocznie zmęczonych po tej transgalaktycznej podróży. Zastanawiałem się przez chwilę, czy mogą mnie zobaczyć. Ubrani na czarno, niby to smutni, niby znudzeni, że musieli przyjechać na kolejny rodzinny pogrzeb, przeszli przed moim nosem, nie rzuciwszy w moją stronę nawet krótkiego spojrzenia. Prawdopodobnie byłem niewidzialny. Oni natomiast żyli niepohamowaną nadzieją na wielki festyn gorzkiej żołądkowej i kiszonych ogórków, który miał się odbyć zaraz po tej nudnej ceremonii. Póki co musieli jednak kroczyć melancholijnym krokiem tuż za czterema menelami spod miejscowego sklepu, którym zapłacono za to, żeby nieśli trumnę z moimi nędznymi zwłokami. Spojrzałem na te zwłoki. A przecież tyle razy im mówiłem, nawet zapisałem to w testamencie, że bardzo, ale to bardzo zależy mi na spaleniu mojego chuderlawego ciała i rozsypaniu prochów gdziekolwiek, byle z dala od miasta. Oni nawet nie oddali moich organów, chociaż od zawsze byłem na liście potencjalnych dawców. Z pewnością ktoś potrzebował tej lekko podpitej wątroby, tych lekko zadymionych płuc, a może nawet tego lekko złamanego serca.

Chwiejnym krokiem w drzwiach kaplicy pojawił się tutejszy ksiądz. Podpity, zionący na kilometry alkoholem, machnął niezdarnie ręką, co oznaczało, żeby za nim iść. No więc poszli. Gęsiego, idąc tuż za trumną, przecisnęli się przez wąskie przejście między ławkami, a następnie zajęli sobie miejsca obok osób, których ich żarty bawiły. Dla mnie, niestety, nie starczyło miejsca. Musiałem stać. Musiałem stać na własnym pogrzebie, bo stryj Edmund od dwunastego roku życia pije kilka piw dziennie, a ciotka Greta urodziła ośmiu spasionych chłopców. Poza tym jeszcze kuzyn Kostek, który opowiada historie o swoim wyimaginowanym raku jąder i kuzynka Bercia, która nałogowo obgryza paznokcie, zajęli jedną z największych ławek, dlatego wiadomo, że już nikt tam nie usiądzie. Ale mniejsza z tym. Zaczyna się!

– Zebraliśmy się tutaj wszyscy – przemówił niskim tonem kapłan – żeby raz na zaw... – Przerwała mu kichająca ciotka Stefania, której śluzówka nosa ewidentnie nie wytrzymywała tak ogromnych dawek kokainy. Spróbował więc jeszcze raz: – Żeby raz na zawsze poże... – Tym razem odezwał się telefon szwagra, do którego, jak się tłumaczył, zadzwonili z pracy, bo to ponoć bardzo pilne (tyle że on nigdy nie miał pracy). – Żeby raz na zawsze pożegnać tego... – Jeszcze tylko półtoraroczna Zuzia przypomniała swym donośnym płaczem, że przecież nic nie jadła od samiuśkiego rana. Ksiądz przyjął to z pokorą. – ŻEBY RAZ NA ZAWSZE POŻEGNAĆ TEGO... TEGO NIEUDACZNIKA! – dokończył wreszcie, opluwając płytki aż do trzeciego rzędu.

Później, kiedy kościelny wyczytywał z kartki jakieś egzorcyzmy, panowała absolutna cisza. Jedni drzemali, bo nadarzyła się jedna z tych niewielu okazji, kiedy mogli wziąć sobie urlop, drudzy wlepiali swój wzrok w sufit, podziwiając jego majestatyczność, a pozostali przewijali ekran swojego smartfona w poszukiwaniu zabawnych zdjęć, które tylko czekają w Internecie na to, żeby je odkryć. Jakoś mało kogo obchodziła ceremonia, dla której zebrali się tutaj, w tym zapomnianym przez Boga zakątku. Może za wyjątkiem babci Genowefy. Ona jedyna słuchała tego, co mówił kapłan, nawet patrzyła z tęsknotą na moje zimne ciało ułożone w podartym garniturze. Nie byłem tylko pewien, czy to dlatego, że mnie kochała, czy dlatego, że miała 110 lat i jej wiek sprawiał, że bodźce z otaczającego ją świata do niej nie docierały. Ja natomiast, patrząc na wszystkich zebranych z kąta pełnego paprotek, miałem ochotę zabić się raz jeszcze.

Po niecałej godzinie grupowego usypiania, prawie każdy smacznie sobie drzemał, a niektórzy nawet bezpardonowo chrapali. Nagle, w jednej niemal sekundzie, obudził ich dobiegający gdzieś z oddali hałas nadjeżdżającego autobusu, który z zawrotną prędkością pędził po żwirowej drodze. Zapanowało ożywienie. – A kto to jedzie? A po co? Zgubili się? Mają alkohol? – spekulacjom nie było końca. Niewielki autokar, palący więcej niż radziecki czołg, wtoczył się na stromy podjazd przed kaplicą. Kiedy otwarły się jego drzwi, a wszyscy oczekiwali na wysiadających z niego kosmitów... ujrzeli światłość. Z pojazdu wysiadła jako pierwsza moja była żona, której jaskrawa cera oślepiała na kilometry. Tuż za nią wytoczył się mój ukochany szef, jak zawsze w przepoconej koszuli, zarzucając swoimi niesamowicie tłustymi włosami, które w warunkach polowych mogłyby nawet posłużyć jako frytkownica. Dalej, ku mojemu zdziwieniu, wysiadali kolejno: koledzy z pracy, znajomi, kasjerka ze sklepu, moja przedszkolanka, nauczyciele z moich szkolnych lat, wreszcie przyjaciele z piaskownicy, a na samym końcu moja pierwsza i jedyna miłość z technikum. Ustawiwszy się przed autokarem, najwyraźniej na kogoś czekali. Dopiero po kilku chwilach z wnętrza autobusu wyłonił się człowiek z megafonem, który przemówił do zniecierpliwionych pasażerów:

– Witam wszystkich serdecznie na miejscu naszej męczącej, ale jakże to satysfakcjonującej wyprawy. Dojechaliśmy, mili państwo, do celu. Przed wami chwila, na którą zawsze czekaliście. Zapraszam państwa do środka, tylko powoli, tak, żeby każdy z was mógł nacieszyć się tym pięknym widokiem.

Więc to tak. W takim razie nie pozostawało mi nic innego, jak wrócić z powrotem do Nieba. Podniosłem głowę do góry.

– Ej, ty, już wystarczy, dość się napatrzyłem – zawołałem z nadzieją na odpowiedź. – Chcę wracać, słyszysz? Dość mam tego, że moje życie to jedna wielka gnojówka, do której każdy się wypróżnia. Już nie chcę mieć pod górkę, tylko dlatego, że byłem miły i uległy. Nie chcę być pomiotem ludzi, którzy są hipokrytami. Co robiłem źle? Czy to moje optymistyczne nastawienie z czasów, kiedy jeszcze żyłem? Dlaczego na świecie jest tyle hipokryzji? Co? Odpowiedz, proszę. – Ale nie odpowiedział. Panowała cisza. – Skąd tyle goryczy i smutku? – Dalej milczenie. – Skąd to wszystko się wzięło? Co?

Zagrzmiało. Cisza. Długa cisza. Po chwili rozbrzmiał jednak głos, który swą potęgą objął wszystko dookoła.

– Mam... to... gdzieś – powiedział, po czym rozbłysła światłość...

***

… i obudziłem się z butelką wódki w ręce, leżąc na zimnych płytkach w mojej zagrzybionej kuchni. Kuchenka wcale nie eksplodowała. Żyłem. Z lekko uchylonego okna dobiegał wrzask sąsiada, który znowu kłócił się z sąsiadką o psie odchody na osiedlowym trawniku: „Po co pani ten zapchlony kundel? Będzie go pani jadła? Nie? To po co go pani hoduje?”. Na stole leżała kartka papieru z napisem:

Daję Ci jeszcze jedną szansę. Nie zmarnuj jej.

Bóg

Oceń tekst
Średnia ocena: 5 /42 wszystkich

Komentarze [2]

~Odyseusz
2014-05-20 23:56

cytując : “Jest to wiek utrudzonego kurewstwa, po omacku szukającego swego boga.” c:

~The Breaker
2014-05-20 19:58

Myślisz, że jak wspomnisz o psich odchodach, to wałkowany kwadryliony razy przez najróżniejszej maści i orientacji pismaków temat stanie się nowatorski? No to przygotuj się na rozczarowanie. Żałosna próba. Sztampa jakich mało.

  • 1

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na żyrafę (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Artemis 27artemis
Hush 15hush
Hikkari 11hikkari

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry