Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Razu pewnego   

Dodano 2012-10-26, w dziale opowiadania - archiwum

Czyli o wyprawie dwóch młodych szlachciców do karczmy
wczesną jesienią anno domini 1864 historii alternatywnej.

Młody mężczyzna siedział za biurkiem zawalonym notatkami, mapami i książkami. Mosiężna lampa gazowa rozganiała ciemności, a cienie kryły się po kątach pokoju, czyniąc nieśmiałe kroczki, gdy ramieniem lub dłonią zasłonił światło, lecz zaraz cofały się do poprzednich pozycji. Mężczyzna pokręcił smutno głową, raz jeszcze przejrzał tytuły książek i ostatecznie sięgnął po obszerny wolumin w ciemnoczerwonej oprawie. Złota litery układały się na grzbiecie w tytuł - „Dzieje Rzeczypospolitej”.

Była to pozycja opisująca dzieje Polski od czasów Mieszka I do roku 1850. Autor wielokrotnie posiłkował się tekstami pochodzącymi z dawniejszych kronik, cytując niejednokrotnie Galla Anonima i Wincentego Kadłubka, a także wielu innych, którzy w minionych epokach spisali historię tego mocarstwa. Wielkie wiktorie opisywał historyk z iście szlachecką fantazją, a było przecie co chwalić. Przez wieki Rzeczpospolita odnosiła wielkie zwycięstwa, nigdy zaś nie poniosła sromotnej klęski.

Mężczyzna otworzył atlas na stronicach poświęconych walkom z Chanatem Krymskim w pierwszej połowie XVII wieku. Szczególnym afektem darzył bitwę pod Cecorą, której też poświęcono w jego atlasie cały rozdział. Bitwa ta była dla niego dowodem, iż kraj jego, nawet w obliczu porażki potrafi powstać, srogo się zemścić i odnieść wspaniałą wiktorię.

Był to Henryk Sienkiewicz, uczeń Gimnazjum imienia Stefana Batorego w Warszawie. Pracował właśnie nad tekstem, a że litery nie chciały układać się w słowa, a słowa w zdania, szukał inspiracji w historii własnej ojczyzny.

Wtem jego rozmyślania przerwało wołanie właścicielki, bo, ucząc się w Warszawie, mieszkał na stancji wraz ze swoim nieobecnym w danym momencie przyjacielem.
- Panie Henryku! – wołała kobieta – goście jakowyś przyjechali.
Młodzieniec zbiegł ze swojego pokoiku na poddaszu i w sieni ujrzał dumnie stojącego współlokatora.

Wiktor Branicki stał przed nim z podniesionym czołem, wsparłszy się rękoma pod boki. Miał na sobie strój podróżny i kapelusz z kolorowym piórkiem z jakiegoś zamorskiego ptaka. Henryk wiedział, iż jego przyjaciel wyjechał z ojcem do Afryki i miał tam przeczekać zbliżającą się zimę, pomagając rodzicowi w jego pracach. Pan Branicki z wielką pasją poświęcał cały swój wolny czas na podróże, a że wielkim afektem darzył również historię starożytną, czego namacalnym dowodem była osoba jego syna, którego przezwał z rzymska „zwycięzcą”, to z wielką chęcią dołączył do królewskiej wyprawy, która miała badać odkryte niedawno grobowce w północnej Afryce.

Tak więc Henryk nie spodziewał się powrotu Wiktora prędzej niż po zejściu śniegów, a tu, gdy jeszcze pierwsze spaść nie zdążyły, widział przed sobą swego przyjaciela ze szczerym zawadiackim uśmiechem na gębie.
- Pani Wedel – rzekł dworsko pan Wiktor i ukłonił się, widząc wchodzącą gospodynię.
- Panie Wiktorze stało się li co, iż pan już do Polski wrócił?
- Nic, nic, jeno mnie ojciec wysłał z pilną sprawą, a teraz, jakżem już ją wypełnił, zabieram Henryka, bo do reszty zgnuśnieje między swoimi książkami.
Kobieta pokiwała głową.
- On tu całe dnie przesiaduje w swoim pokoju, ino na obiad schodzi i tyle go widzę.
- Idźże, panie Henryku, zabaw się, a do książek wrócisz jutro – powiedziała, zwracając się do drugiego z młodzieńców.

Henryk tylko wzruszył lekko ramionami i począł szykować się do wyjścia, wiedział bowiem, iż jak młody Branicki raz wymyśli jakowyś plan, tak nie masz na tym świecie siły, która by go od niego oderwała.

Jako że był dopiero październik i noce jeszcze ciepłe, zarzucił na siebie płaszcz skórzany, założył buty podróżne i już był gotowy do wyjścia. Pan Wiktor objął go ramieniem i począł prowadzić do stojącej przed domem dorożki.

Mimo jesiennej pory i dosyć późnego już wieczoru dął ciepły wiatr, który pokrzepił i orzeźwił zmęczony nieustanną pracą umysł Henryka. Nie było kłamstwa w słowach pani Wedel, kiedy mówiła, iż całe dnie spędza z nosem w książkach i papierach, nieraz nie wychodząc z domu. Niezbyt obchodziły go wieści ze świata, a nawet samej Warszawy, skapcaniał pod nieobecność przyjaciela, bo tak to już było, że sam w sobie nie był zbyt zainteresowany zabawą, ale wystarczyło, by spotkał się z tą swoją bratnią duszą i nowa energia w niego wstępowała.

Tak też teraz, jadąc w miejsce tylko Wiktorowi znane, począł Henryk odczuwać niezwykłą ciekawość.
- Opowiadajże, co słychać u ojca?
- Ha! Musisz wiedzieć, że wielce jest contentus w Egipcie i między Afrykańczykami. W przeddzień mojego odjazdu wykopał jakiegoś ichniego króla… Tutenmona, czy jak on się tam zwał. Nie uwierzyłbyś, jakie oni tam dziwne, a śmieszne nazwiska noszą. Tak ludzie, jak i miasta, język idzie połamać, tfu. Jak to dobrze znów być w Polsce.
- A dlaczego jużeś wrócił? Stało się tam co złego?
- Czy złego, to niekoniecznie. Poczekaj, opowiem ci za koleją, jak to było.
Wiktor rozsiadł się wygodnie, podkręcił jasnego wąsika i jął prawić.
- W ten dzień, cośmy wygrzebali onego Tutanamona, tfu te ichnie nazwiska, ledwie mi przez gębę przeszło, spotkaliśmy podjazd Anglików. Trudno z ichniej gadki było coś zrozumieć, szczęściem mieli ze sobą Turka za przewodnika i ten umiał po ludzku, ale gadać nie bardzo chciał, bo twierdził, że mu sir zakazał. Tośmy na tego ich sir czekali i wyimaginuj sobie, czekamy, wieczór już był, ojcu dają strażnicy znać, że jakowyś jeźdźcy się zbliżają. Ubrał się odpowiednio paradnie, coby na chama przez obcymi ludźmi nie wyjść, stanął przed namiotem i jął czekać, a ja razem z nim. Nie minął kwadrans i nadjechał sir ze świtą, a jak. Ale, imaginuj sobie, patrzymy, a oni na  postronkach prowadzą Afrykańczyków, jako psów jakichś. To się ojciec pyta, przez Turka, bo nawet ten ich sir po naszemu nie umiał, a pytał tak: „Jakimże to prawem ludzi owych w jasyr wziąłeś, mości panie?” i przyznać musisz, że rację miał zupełną, bo to się nie godzi cywilizowanemu człowiekowi na krzywdę drugiego patrzeć, choćby nawet i poganin ostatni był krzywdzon. A tenże sir odpowiada w te słowa, które nam Turek przetłumaczył: „W jasyr ich wziąłem, panie Polaku, gdyż potrzeba mi pracowników do odkopywania egipskich króli”. Jakbym ojca nie  zatrzymał, to by mu w twarz splunął, bo szabli na protestanta szkoda by mu było. Puściliśmy ich, a wiedząc, że bezprawnie owych Afrykańczyków pojmał, bo nam owy Turek, mowę ich znając, wszystko dokładnie przedłożył, naszykowaliśmy nocą ludzi i spaliliśmy obóz Anglików, a owego sir ojciec kazał związać postronkiem i wysłał go wraz z Turkiem-przewodnikiem do króla angielskiego, żeby ten mu sprawiedliwość wymierzył, bo nie wiem, czy wiesz, że on niewolnictwo zniósł dekretem i surowo zakazał nowych Afrykańczyków łapać.
- A nie będzie z tej imprezy jaki gniew między Rzeczpospolitą, a Anglikami? – spytał Henryk.
- A w życiu, jużem u króla był, bo po to właśnie ojciec mnie wysłał do kraju i jużem mu wszystko wyłożył, jako to było. Poza tym si vis pacem para bellum, przecie się Anglików nie lękamy. Samych Kozaków mamy w Księstwie Ruskim pięćdziesiąt tysięcy bez czerni, a oni królowi jako psi wierni...
Dorożkarz poruszył się na koźle, widać ojce jego z Dzikich Pól do Warszawy przybyli za pieniądzem i odezwała się w nim kozacka natura. Młody szlachcic zrespektował się więc i kontynuował.
- Wiernością potrafią przewyższyć nawet szlachtę mazowiecką, więc ani w głowie królowi angielskiemu wojna z Rzeczpospolitą.
- A owi Afrykańczycy? Co się z nimi stało? - zapytał młody pan Sienkiewicz.
- Część wróciła do wiosek na południu, a część została u nas, gdyż tak się z ojcem zżyli i tak mu wdzięczni byli za ratunek, iż inaczej postąpić nie potrafili.
- Widać więcej w nich czci i honoru, niż w tych Anglikach.
- Tako też i ojciec rzekł, każąc owych bezbożnych protestantów Afrykańczykom ponieść do swoich plemion i tam wedle zwyczajów z nimi postąpić.
- I cóż się z nimi stało? – spytał pan Henryk.
- Tego to ci, przyjacielu, powiedzieć nie potrafię. Pewnikiem śmierć im zadali jakąś okrutną, bo i fantazja na równi u nich z honorem stoi.

I istotnie wiele lat później pan Wiktor Branicki, przybywszy do afrykańskiej wioski w głębi Czarnego Lądu, spotkał starców, którzy opowiadali o przypiekanych żywcem i pozostawionych na pastwę dzikich bestii Anglikach. I spotkał się tam z wielką wdzięcznością, gdy tylko powiedział, iż Polak, a kilku z tubylców potwierdziło, iż pomógł im uciec od Anglików, a ojciec jego wielkim ich było dobrodziejem i od późniejszej zemsty Anglików bronił.

Obecnie jednak, jadąc dorożką w ciepły październikowy wieczór, pan Wiktor Branicki narzekał lekko i tęskno mu już było do ojca, a, prawdę powiedziawszy, do przygód, których oczekiwał na Czarnym Lądzie. Będąc jednak w Warszawie, między ludźmi szanownymi, w najnowocześniejszym mieście świata, musiał jeszcze czas jakiś wytrzymać z dala od owych nadchodzących przygód. Krzyknął na woźnicę.
- Stać!

Gardło przywykłe przez ostatnie tygodnie do przekrzykiwania ryków lwów i jazgotu hien wydało okrzyk tak gromki, iż wszyscy przechodnie, a było ich co niemiara, zwrócili w ich kierunku głowy. Widząc jednak młodego panicza wysiadającego z dorożki przed karczmą, wrócili do swoich zajęć i tylko dwóch Cyganów wciąż uparcie wpatrywało się w bogaty strój zarówno pana Henryka, jak i pana Wiktora, po którym oczekiwali równie suto wypchanych trzosów.

Dwóch czarnowłosych, krzepkich mężczyzn podążało śladem przyjaciół idących przez placyk, który rozpościerał się przed tawerną. Jako że szli znacznie szybciej, w mig dogonili młodych szlachciców. Jeden z Cyganów położył ciężką prawicę na ramieniu pana Henryka.
- Nu, dawaj trzosik albo w pysk.

Henryk nie zareagował, kipiało w nim jak w garncu, ale wstrzymał rękę, która już sięgała szabli.
- Bo wam opierzem pańskie dzioby – powiedział drugi z napastników.
- Do szlachcica, chamie?! – ryknął pan Wiktor.
Tymczasem Cygan obszukiwał pana Henryka, a ten, ostatkiem sił próbując powstrzymać wybuch, syknął przez zęby.
- Odpuść waść.
- Trzosik dostaniem, to was puścim i nawet…
Henryka nie interesowało, co będzie, jeśli odda sakiewkę. Uderzył Cygana, aż z nosa poszła jucha i drugim ciosem powalił go na kolana. Podobnie postąpił młody pan Branicki i teraz płazem bił napastnika.
- Szlachtę wam się zachciało, chamy, napadać? Sakiewek pańskich żądać? Robić to nie ma komu! Żeby was tak piekło pochłonęło, żeby was tak do nogi zaraza wybiła! – krzyczał, bijąc to jednego, to drugiego.
Bił jeszcze czas jakiś, nie zorientowawszy się, że uciekli. W końcu pan Henryk poklepał go lekko po ramieniu.
- Daliśmy im bobu, Wiktorze, ale już pofolguj, bo ludziska patrzą.
- Ano daliśmy i już pofolguję, ino, jak sobie przypomnę, jakżeś temu bandycie w pysk trzepnął, to mi się weselej robi.
- A i ty zdrowo biłeś tego drugiego.
- Jakżem im rzycie stłukł, to przez miesiąc nie siądą.

Tak rozprawiając, weszli do karczmy.

Oceń tekst
  • Średnia ocen 5.2
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
Średnia ocena: 5.2 /26 wszystkich

Komentarze [1]

~leo
2012-10-28 19:13

Świetne opowiadanie. Masz człowieku papiery na pisanie.

  • 1

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na żyrafę (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 100luna
Komso 31komso
Artemis 25artemis
Hush 10hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry