Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Sąsiadka - cz. 1   

Dodano 2009-06-09, w dziale inne - archiwum

Zacznę optymistycznie – wakacje coraz bliżej. Jeśli nie wiecie jeszcze, gdzie pojechać, a macie dużo wolnego czasu albo po prostu lubicie ciekawe przeżycia, to mam dla Was propozycję. Proponuję wybrać się na wycieczkę dydaktyczno-uzdrowiskową. Domyślam się o czym pomyśleliście. Ja jednak wcale nie mam na myśli żadnego sanatorium.

Mniej więcej rok temu miałem okazję spędzić dwa dni na Ukrainie. Zestawiając ten wyjazd z późniejszą wizytą w Czechach i na Słowacji oraz z relacjami moich znajomych z pobytu na Węgrzech i w Niemczech, stwierdzam, że było warto. Warto, pomimo, że… Ale może zacznę od początku.

Pierwszą i niewątpliwie jedną z największych niedogodności była dla mnie odprawa celna, która może trwać nawet kilka godzin. Podróżowanie autokarem skraca czas oczekiwania, gdyż dla tych pojazdów przeznaczono odrębne stanowiska. Celnicy są raczej mili i bez problemu można zrozumieć, co mówią. Nie sprawdzają nawet tego, co wwozimy.

Nagle coś przykuło moją uwagę. Był to pewien autobus, który ruszył, w co trudno było uwierzyć, patrząc na niego. Niestety nie miałem przyjemności podróżować tym pojazdem, ale czuję, że po takim doświadczeniu nauczyłbym się doceniać nasze Autosany.

Wreszcie po dopełnieniu wszystkich formalności otworzył się szlaban i byliśmy już na Ukrainie. Aby dopełnić obraz pogranicza muszę tu jeszcze wspomnieć o zwiedzaniu fortów Przemyśl, leżących tuż przy granicy. Forty (zbudowane dla armii Austro-Węgier) nie były dla mnie zbyt absorbujące, jednak zdziwiło mnie ostrzeżenie przewodnika, iż zbliżenie się do słupków granicznych może skończyć się dla nas śmiercią od kuli karabinu. Poczułem się jakbym stał obok muru berlińskiego. Z nieco bardziej weselszych rzeczy mogę przytoczyć rozmowę dwóch uczestniczek naszej wycieczki:

- O, patrz na zasięg. Ja mam jeszcze Przemyśl.

- O, a ja już mam Heyah.

Droga z Medyki do Lwowa minęła nam bez zakłóceń, które pojawiły się dopiero przy rondzie wjazdowym do miasta. Najpierw jednak podziwialiśmy widok za oknem, który nie różnił się prawie od tego przed przekroczeniem granicy. Największe zmiany były zmianami kulturowymi (cerkwie i cyrylica zamiast kościołów i alfabetu łacińskiego). Nieco zdziwiła mnie natomiast mała liczba samochodów. Jakość drogi była właściwie porównywalna do polskiej.

Lwów przywitał nas kontrolą milicji. Panowie byli dość uprzejmi, ale szybko przekonaliśmy się, że mamy niezbyt zbyt dobry autobus, choć nie jechaliśmy Autosanem. Stanęliśmy przed groźbą kontroli technicznej, niewybaczalnego marnotrawstwa czasu i niedotrzymania wszelkich umówionych terminów. Na szczęście milicja ukraińska jest instytucją wspaniałomyślną i sprawę udało się jakoś załatwić. Jak, o tym pisać nie powinienem.

Nieco ubożsi, ale bogatsi w doświadczenia, wjechaliśmy do Lwowa. Dość szybko znaleźliśmy się w starszej części miasta. I tu muszę szczerze przyznać, że moje wrażenie było o wiele lepsze niż to z wyjazdu na Górny Śląsk. Nawet w porównaniu z Krakowem lwowskie kamienice nie wypadają tak tragicznie. Z uwagi na mniejsze zanieczyszczenie powietrza nie są one tak szare jak śląskie lub krakowskie.

Co innego ludzie. Dało się dostrzec pewną różnicę w ubiorze. Szczególnie uderzyła mnie popularność „panterki”, którą to zawsze uważałem za przejaw kiczu..

Wróćmy do lwowskiej ulicy. Z jednej strony wydała mi się trochę bardziej kiczowata, ale z drugiej też spieszyła dumnie ze słuchawkami na uszach. Znamienne było parkowanie na środku ulicy, ale wynikało to z faktu, iż tory tramwajowe znajdują się przy krawężnikach. Kierowcy przeklinają kolegę, który tamuje ruch, żeby kupić papierosy, ale za to piesi nie wykonują slalomu i niepełnosprawni mogą normalnie przejechać.

Słów kilka o samochodach. „Kontrast” jest tu najlepszym określeniem. Możemy podziwiać upadłe już anioły radzieckiej motoryzacji (łada, wołga, zaporożec, moskwicz), jeżdżące razem z lśniącymi(obowiązkowo czarnymi) markami zachodnimi jak BMW, Mercedes, Audi, Chevrolet itp. Samochodów klasy średniej było chyba najmniej. Wszystko to przeciska się wąskimi ulicami, wyłożonymi kostką brukową. Całości dopełniają wiekowe tramwaje i autobusy (jednak lepsze, niż ten spotkany na granicy).

Wreszcie docieramy na parking. Stamtąd ruszamy na prospekt Swobody, który jest jedną z głównych i reprezentacyjnych ulic miasta. Kostkę brukową przykryto tu asfaltem, a wszystkie kamienice są starannie odmalowane. Pomiędzy jezdniami znajduje się deptak otoczony zielenią. Miejsce to przypomina mi krakowskie planty. Również spotkać tu można panów degustujących wyroby monopolowe.

Tam spotykamy naszego przewodnika, który prowadzi nas do pomnika Mickiewicza. Napisy są w języku polskim i dowiadujemy się od przewodnika, że zawsze najbardziej zaskoczeni są tym pomnikiem Litwini. Pytają Ukraińców: „Skąd macie tu naszego Mickiewicza?”, Ukraińcy odpowiadają: „Polacy nam postawili, ale jako swojego”.. A według rosyjskich encyklopedystów Mickiewicz był po prostu Białorusinem piszącym o Litwie w języku polskim. I sprawa zamknięta.

Znudzony kłótniami o pana Adama zwracam uwagę na figurkę Matki Boskiej i ludzi odmawiających wokół różaniec. Takiego widoku nie spotkałem w centrum żadnego dużego miasta w Polsce.

Jeśli jesteśmy już w temacie wiary: moja grupa zwiedza cerkiew wołoską i katedrę ormiańską Są to świątynie warte odwiedzenia, zupełnie inne od kościołów obrządku łacińskiego, ale także i od cerkwi rosyjskich lub wschodnioukraińskich z cebulastymi, kolorowymi kopułami.

Przed świątyniami spotkamy żebrzące osoby, przeważnie kobiety, często narodowości romskiej i z dziećmi na rękach, czasem starców. Tak jak w okolicach Dworca Centralnego i Pałacu Kultury w Warszawie.

Następnie przechodzimy przez rynek. Na uwagę zasługuje tu Czarna Kamienica, bardzo dobry przykład polskiego renesansu. Rozglądam się wokoło. Kamienice są gorzej utrzymane niż w Krakowie lub nawet w Zamościu. Brak tu także turystów. To chyba najbardziej zwróciło moją uwagę. W Krakowie ciężko przejść przez Rynek Główny, nie minąwszy nikogo pstrykającego zdjęcia. We Lwowie pusto. I brak także ludzi o innym kolorze skóry. Brak nawet ludzi o typowo niesłowiańskich rysach.

Następnie odwiedzamy targowisko. Można tu kupić typowe turystyczne klamoty „made in China” (zabawki, biżuteria, ubrania), matrioszki, a także sporo książek, antyków oraz wojskowych czapek i propagandowych przypinek z czasów ZSRR. Z radzieckim godłem, gwiazdą z wpisanym sierpem i młotem albo głową Lenina. Co kto woli. Płacić można w hrywnach albo w złotówkach. Dolarami lub euro kupcy też nie pogardzą.

Wreszcie zmęczeni wracamy do autobusu, aby udać się do hotelu. Wieczorem czeka nas jeszcze Opera Narodowa, a następnego dnia Cmentarz Łyczakowski i Orląt Lwowskich. Tymczasem jednak myślimy głównie o tym, aby coś zjeść.

CDN.

Grafika

Oceń tekst
  • Średnia ocen 3.8
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
Średnia ocena: 3.8 /6 wszystkich

Komentarze [4]

~jugolina
2009-06-11 13:14

Adam jest nasz i nie zmienia się mimo upływu lat! :)

~Jorg
2009-06-10 20:40

Domyślam się, że była wcześniej. A skoro jest asfalt to pewnie ja przykryto. Chociaż nie zdzierałem =]

~Ja
2009-06-10 20:05

“Kostkę brukową przykryto tu asfaltem”?

~Leva
2009-06-10 17:26

“Pomimo że” nie rozdzielamy przecinkiem – to tak na przyszłość. Muszę się wybrać na Ukrainę ( chociaż właściwie bardziej ciekawa jestem sąsiadki Rosji)

ps A Adam jest nasz! Mimo że mieszka w Rzymie ;) prawda?

  • 1

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na żyrafę (zabezpieczenie przeciw botom)

Najczęściej czytane

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 100luna
Artemis 27artemis
Hush 15hush
Hikkari 11hikkari

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry