Świat zawiedzionych nadziei – cz. 2
W pierwszej części mojego tekstu starałem się przedstawić genezę ruchu hipisowskiego, natomiast teraz chciałbym napisać co nieco o jego przejawach – głównie o tzw. „komunach hipisowskich”. Najpierw chciałbym jednak przekazać wam kilka istotnych danych, w tym szacunki dotyczące liczebności hipisów w 1968 r. Wszystkie informacje zaczerpnąłem z badań amerykańskiego naukowca Lewisa Yablonsky’ego.
Wspomniany badacz szacuje, że „hipisów w pełnym tego słowa znaczeniu” (czyli takich, którzy wyznawali ideologię, żyli poza domem, ubierali się w specyficzny sposób oraz mieli długie włosy) było około 200 tys. Na kilkaset tysięcy szacuje natomiast Yablonsky liczbę osób „hipisopodobnych”, czyli takich, które posiadały typowe rodzini oraz dom i nie odróżniały się wyglądem, ale uczestniczyły sporadycznie w subkulturze i zażywały LSD. Do tego powinniśmy jeszcze doliczyć kilkumilionowa rzeszę sympatyków, wśród których nie brakowało elit intelektualnych, widzących w hipizmie nową „rewolucje społeczną”. Ci ludzie często wspierali ruch finansowo i udzielali bezdomnym lub znarkotyzowanym hipisom pomocy i schronienia.
Jak już pisałem w poprzedniej części, ruch hipisowski ograniczał się prawie wyłącznie do dwóch wybrzeży USA. Jego centrum stanowiła Kalifornia. Tam też zaczęły powstawać pierwsze komuny. Środki na ich funkcjonowanie pozyskiwano z pracy (tzw. komuny wytwórcze, rolnicze), żebrania lub też z funduszy przekazanych przez bogatych sympatyków ruchu, o których wspominałem. Ich organizacja miała opierać się na szczytnych ideach: wolności, równości, współpracy, braku własności prywatnej. Jednak, jak to zwykle bywa w przypadku utopii, rzeczywistość zweryfikowała te marzenia. Chciałbym tu przytoczyć relacje Yablonskiego z jego kilku wypraw do hipisowskich komun. Oto pierwsza, w której badacz tego zjawiska opisuje swoje pierwsze wrażenie:
„Odniosłem wrażenie, że obserwuję scenę ze stworzenia świata lub niedobitki ludzkie, które przeżyły wojnę atomową. […] Wszędzie dzieci w podartych ubraniach. Wymizerowane i zaniedbane. Zmęczony drogą przysiadłem na resztkach sofy, która naprawdę nie pasowała do całości sceny. Z kociołka, w którym gotowało się coś w rodzaju zupy, rozchodził się zapach starych warzyw i zepsutej cebuli. Do kociołka coraz to ktoś zaglądał z drapieżną pożądliwością. Niektórzy mieli miseczki do zupy, ale większość jakieś stare plastikowe naczynia lub puszki po konserwach.”
Yablonsky z rozmów z hipisami wyciągnął wnioski, że w komunie brakuje tak naprawdę wszystkiego. Ponadto mnożą się kradzieże, a niektórzy członkowie opuścili już komunę. Yablonsky przybył tam z dawnym nestorem ruchu, który próbował zapanować nad sytuacja, zarządzając spotkanie. Wyjaśnił na nim sprawę kradzieży: „Ci, którzy kradną, są jednymi z was. Jeśli ktoś chce mieć coś, co ja mam, proszę bardzo, może to mieć, to nie jest moja własność. Wszystko należy tu do nas wszystkich”. Następnie polecił budowę kuchni. Jeden z hipisów chciał jakoś zorganizować podział pracy, na co zareagował inny: „Dajcie spokój, niech każdy po prostu zrobi swoje, a kuchnia będzie zbudowana. Nie jest łatwo obserwować bezczynnie, jak inny pracuje. Zobaczycie, że jak ktoś zacznie, reszta automatycznie się przyłączy”.
Druga odwiedzona przez nich komuna leżała niedaleko San Francisco. Okazało się, że istnieje w niej poważny problem. Komuna została sterroryzowana przez kilku Afroamerykanów, mieszkających wcześniej w jednym z gett. Ci dopuszczali się kradzieży, rozbojów i gwałtów. Reakcje hipisów były dość zróżnicowane – od skrajnej nienawiści („Tych wstrętnych czarnuchów należałoby z powrotem wziąć do niewoli”) do skrajnej wyrozumiałości („To oburzające, że ktoś ośmiela się wyrażać takie opinie o czarnych braciach, których powinno się kochać.”).Warto w tym miejscu wyjaśnić, jaki stosunek do hipisów mieli Afroamerykanie z gett i biała biedota.
Mówiąc najprościej, grupy te uważały hipisów za idiotów, którzy odrzucili to wszystko, o czym ci przez całe życie marzyli – bezpieczny dom i bogactwo. Hasła o pokoju i miłości uważali za skrajną naiwność hipisów i naiwność tę często skutecznie wykorzystywali. Odrzucali też postulat wolnej miłości, gdyż – zwłaszcza w gettach – istniał silny patriarchat i uprzedmiotowienie kobiet jako obiekt rywalizacji i posiadania przez mężczyzn.
Była natomiast jedna komuna, która odniosła względny sukces – Strawberry Fields. Różniła się ona znacząco od pozostałych. Jej przywódcą był Gridley Wrgiht – ten, który strofował członków pierwszej komuny wizytowanej z Yablonskim. Komuna Wrighta różniła się zasadniczo od utopijnej wizji hipisów – nie wszystko było w niej wolno. Wright następująco skomentował sytuacje komuny terroryzowanej przez Afroamerykanów: „W Strawberry Fields byłoby to nie do pomyślenia. Gdyby znalazł się ktoś, kto zachowałby się agresywnie wobec dziewcząt albo innych członków komuny, powiedziałbym mu wprost: człowieku, zabieraj swoją śmierdząca dupę i zjeżdżaj, nie podoba ci się tu widocznie, ty nam się nie podobasz, rób swoje, ale nie tu”.
Wright wnikał w wewnętrzne konflikty i je rozwiązywał, cieszył się dużym autorytetem. W Strawberry Fields nigdy nie brakowało ciepłego jedzenia. Wright ustalał niepisane normy – reagował na przykład, gdy bito dzieci.
Niemniej jednak można uznać, że komuny okazały się chybionym przedsięwzięciem. Część hipisów wróciła z nich do domu i bogatego życia, wielu skończyło edukację i wzięło udział w wyścigu szczurów. Część jednak trafiła na ulicę lub do szpitali psychiatrycznych. Wielu szukało pomocy u psychoterapeutów. Tak pobyt w komunie wspomina jeden z uczestników grupy terapeutycznej:
„Trudno tam było wytrzymać dłużej niż trzy, cztery miesiące. A właściwie wystarczyłoby parę godzin, gdyby nie nastawienie, że jest to jedyna droga do pełnowartościowego życia”. Młoda dziewczyna opowiadała następująco: „Myślę, że w komunie nie przestaliśmy być konwencjonalni, bo nie udało nam się załatwić najważniejszej sprawy: szczerości we wzajemnych kontaktach. Żyliśmy tam obok siebie, ale nie potrafiliśmy dać sobie tego, czego wzajemnie od siebie oczekiwaliśmy”. Warto też przytoczyć relację na temat wolnej miłości:„W komunie nie dzieje się tak, jak to sobie zwykli ludzie wyobrażają. Nie wszyscy biegają tam nago i bez przerwy się kochają. W pewnym sensie seks nie jest całkowicie wolny, bo jednak najpierw musi powstać między ludźmi jakieś porozumienie, wzajemna więź, a dopiero później, być może ludzie ci będą się kochać. Jeśli chcesz z kimś spać, nie możesz go ”zdobyć”. Przede wszystkim człowiek jest niezależną jednostką i dlatego nie możesz kontrolować czyichś myśli i uczuć, nawet przez małżeństwo. Jeśli chcesz być z nim blisko, musisz nawiązać z nim kontakt, być może, uzyskać wtedy to, że i on będzie chciał ciebie”. Inny zaś dodaje: „Nie ma tu niekończących się rozmów o dupie, prowadzonych w koszarach”.
Jak wyglądało po upadku komun życie tych hipisów, którzy nie wrócili do „normalnego” życia? Wielu trafiło do tzw. „free clinic” – ośrodków opieki zdrowotnej prowadzonych przez wolontariuszy, często byłych hipisów. Wielu członków ruchy zgłaszało się do lekarza dopiero wtedy, kiedy nie mogli wytrzymać bólu. Ci byli w najbardziej opłakanym stanie. Niektórzy mieli poważne problemy z narkotykami, a inni problemy emocjonalne.
Jaki więc wniosek nasunął mi się po zapoznaniu się z historią ruchu hipisowskiego? Co najmniej kilka. Niektóre tak oczywiste i od dawna znane, jak choćby ten, że realizacja utopii najczęściej doprowadzaj do tragedii. Jednakże przyczyny zjawiska hipizmu tkwią głębiej niż naiwna wiara młodych w powodzenie eksperymentu urojonego sobie przez ludzi takich jak Timothy Leary. Głównym powodem było zupełne niezrozumienie pragnień dzieci przez ich rodziców. Była nim też niezgoda na świat, w którym pieniądz jest ważniejszy od uczuć i wokół niego koncentruje się powszechna wizja samorealizacji. Była to wreszcie reakcja alergiczna na społeczeństwo konsumpcyjne. Niestety tym alergia różni się od zdrowej reakcji, że zwraca się przeciwko własnemu organizmowi.
Grafika:
Komentarze [2]
2011-03-31 20:50
Nieźle napisany artykuł. Każda subkultura bierze się z odczuwalnego braku. Nawet emo. Kończy się na tym, że stado głupków bezmyślnie małpuje zewnętrzne przejawy przynależności do subkultury, nie wiedząc o co w tym wszystkim chodzi i uważa się za wielkich hipisów/punków/metali/emo – niepotrzebne skreślić.
Tak jak mali skinheadzi, których swojego czasu było pełno na moim osiedlu. Te dzieciaczki z całej ideologii skinheadów znali tylko “Bóg, honor, ojczyzna” i “bij Żyda!”, a gdy zapytać, czym jest korporacjonizm, to można było usłyszeć “Jak zawołam kolegów z osiedla, to ci w dwudziestu wp***l spuścimy” – swoją drogą bardzo to honorowe, ale jak śpiewał Staszek Sojka “Dwóch na jednego to banda łysego”.
Dość. Wzruszyłem się od tych wspomnień z dzieciństwa.
2011-03-30 23:44
Trochę to smutne, że coś, co z założenia miało być samą radością i miłością, wypełnione najwspanialszymi kolorami, tak szybko znikło (zniknęło?). I nie tak zwyczajnie, ale w najgorszy sposób, jaki może być. Skończyło się na chorobach, nerwach, nędzy. Ponura wizja tego wszystkiego.
Rewolucja jest najgorszą matką na świecie – pożera własne dzieci. Tak to było w tym powiedzeniu?
Bardzo podoba mi się zakończenie. Rusza.
- 1